Ratowniczka z Mariupola: tego, co się stało 24 lutego, nikt się nie spodziewał
To, co się stało 24 lutego, tego nikt się nie spodziewał - powiedziała w programie "Gość Wydarzeń" pani Kateryna, ratowniczka medyczna z Mariupola. Kobieta opowiedziała o dramacie mieszkańców miasta. - Kiedy znajdujesz się w schronie i nie możesz wyjść do toalety, musisz swoją godność odłożyć na bok i gdzieś w kącie zrobić to do woreczka. To jest coś, co łamie ludzi - mówiła.
- Nigdy nie można być gotowym do wojny na 100 proc. Do tego nie można się przyzwyczaić, ale mariupolczycy byli bardziej zahartowani niż ludzie np. z Kijowa - powiedziała kobieta dodając, że to miasto przyfrontowe, a odgłosy strzałów i wybuchów były znane jego mieszkańcom od 2014 roku.
- Chodzisz po ulicy i widzisz ciała, których nikt nie może pogrzebać, bo jest ostrzał i bombardowania - wypominała.
- Kiedy matka już drugi dzień leży martwa i nie możesz jej pogrzebać nawet na podwórzu... - opowiadała o dramatach z jakimi mierzą się mieszkańcy Mariupola. Dodała, że nikt w takiej sytuacji nie przejmuje się nawet brakiem prądu, gazu czy wody.
- Kiedy znajdujesz się w schronie i nie możesz wyjść do toalety, musisz swoją godność odłożyć na bok i gdzieś w kącie zrobić to do woreczka. To jest coś co łamie ludzi. Wydaje się, że każdy dzień jest najstraszniejszy i nie może być gorzej, a każdy kolejny dzień jest i tak jeszcze straszniejszy - opowiadała.
Uratowane dziecko
Pani Kateryna opowiedziała sytuację, w której uratowała dziewczynkę. Znalazła ją z ranną matką i ojczymem. Kobieta wiedziała, że sama nie może pomóc wszystkim i postanowiła zająć się dziewczynką. - Zauważyłam, że jej ręka zwisa bezwiednie, miała krew na kurtce. Utrata krwi była ogromna. Podeszłyśmy do jej mamy. Widziałam, że nie może się przemieszczać, nie mogłam jej pomóc. To był straszny dramat - wspominała ratowniczka, która obiecała kobiecie, że uratuje jej córkę.
ZOBACZ: Marcin Przydacz w programie "Gość Wydarzeń": dźwięk syren nie wpłynie negatywnie na Ukraińców
Kobieta zabrała dziecko w stronę pobliskich budynków, gdzie weszły do jednej z klatek schodowych. - Dziewczynka miała ranę szarpaną. Zabandażowałam ją razem z ubraniem. Do szpitala były trzy kilometry. Podjęłam decyzję, żeby ją tam zabrać. Po drodze mijałyśmy martwe ciała - mówiła.
Ostatecznie udało się jej "dociągnąć wymęczone dziecko" do szpitala, gdzie przekazała je w ręce lekarzy. Dziewczynka przeżyła. Ratowniczka dostała wiadomość w mediach społecznościowych od uratowanej, która poinformowała, że ktoś ocalił także życie jej matki. - Było to dla mnie ogromnym szczęściem - wyznała pani Kateryna.
Czytaj więcej