Ubezpieczył pracowników. Zginęli, a on ma dostać miliony złotych
Czy możliwe, aby był to przypadek? Pracodawca ubezpiecza na życie swoich pracowników, po czym giną oni w niewyjaśnionych okolicznościach, a olbrzymie pieniądze z ubezpieczenia mają trafić na konto pracodawcy. Więcej o 19:30 w programie "Państwo w Państwie" w Polsacie i Polsat News.
Maciej B. przedstawia się jako przedsiębiorca działający w branży nieruchomości. Zatrudnił sześć osób, które miały być pośrednikami w tej branży. Wszystkich swoich pracowników ubezpieczył na życie. Każdy z nich miał wykupione takie polisy w kilku towarzystwach ubezpieczeniowych, a jedyną osobą upoważnioną do pobrania uposażenia po ich śmierci był Maciej B. Dziś czterech z nich nie żyje.
- Polisa wygląda tak, że suma ubezpieczenia to 100 tysięcy złotych. W przypadku śmierci w wypadku - to jest 200 tysięcy złotych. Najważniejsza rzecz: dziewięć firm ubezpieczeniowych - przekazuje anonimowo osoba zaangażowana w sprawę.
"Ktoś chciał zarobić na życiu mojego syna"
Pierwsza z osób zmarła dwa tygodnie po ubezpieczeniu. Dwóch pracowników zmarło z powodu chorób - jeden zmarł na sepsę, drugi z powodu zakażenia koronawirusem. Sprawa zrobiła się głośna, gdy w wypadku samochodowym zginęło kolejnych dwóch pracowników Macieja B. Jednym z nich był 25-letni Rafał.
- Kto tak robi, kto ubezpiecza w dziewięciu firmach jednego pracownika? Jestem przeświadczony, że ktoś chciał zarobić na życiu mojego syna - mówi Andrzej Koczan.
WIDEO: Zobacz rozmowę z autorem reportażu Leszkiem Dawidowiczem
Pan Rafał zginął w wypadku samochodowym, do którego doszło w niejasnych okolicznościach 28 listopada ubiegłego roku. Razem z innym pracownikiem firmy - Sławomirem - pojechał zakupionym wcześniej za niewielkie pieniądze służbowym samochodem pod Chełmno. Miała tam być atrakcyjna nieruchomość na sprzedaż. Policja ustaliła, że z nieustalonych przyczyn pojazd zjechał z drogi do przydrożnego rowu, zsunął się ze skarpy i spłonął. Podróżujące nim osoby zginęły na miejscu.
Ubezpieczenie pobierał pracodawca
- Po prostu widziałem, że wrak samochodu się pali. Strażacy powiedzieli, że tam są ludzie. Mieszkałem kilka kilometrów od tego miejsca. Generalnie, powiem szczerze, no... śmieszny łuk, nie? To taki delikatny łuczek i nie wiem, co tam się musiało stać, żeby z tego łuku wypaść. Jak żyję, jak sięgam pamięcią, to nie kojarzę, żeby tam był kiedykolwiek wypadek - opowiada.
Po śmierci syna pan Andrzej zaczął otrzymywać pisma od różnych towarzystw ubezpieczeniowych, które adresowane były do jego syna. Dowiedział się wtedy, że jego syn był ubezpieczony w różnych firmach, ale jedyną osobą uposażoną do uzyskania odszkodowania był Maciej B. Przedsiębiorca tak samo postąpił z pozostałymi swoimi pracownikami. Wątpliwość budzi również fakt, że były to osoby bezdomne i uzależnione od alkoholu.
ZOBACZ: Trójmiasto: Wzięła taksówkę, by dojechać do umierającego ojca. Musiała zapłacić 600 zł
- No… brzydko powiem: nie wyglądali na fachowców w jakiejkolwiek dziedzinie. Źle wyglądali po prostu. Generalnie rzecz biorąc, to były osoby, które były mocno uzależnione. Jeden to płyn do dezynfekcji nawet "łoił". Także aż do tego się posuwał. Taki alkoholik dobry był - mówi pracownik schroniska dla bezdomnych w Toruniu.
"To jest tragiczne wydarzenie"
Maciej B. twierdził, że ubezpieczył siebie razem z innymi pracownikami grupowo. Chciał w ten sposób zabezpieczyć się od losowych wypadków, jak np. złamania. Miał obawiać się, co będzie, jeśli jego pracownicy trafiliby do szpitala z powodu pandemii. Finalnie pracownicy zginęli, a olbrzymie odszkodowanie za ich życie, blisko 6 milionów złotych, ma dostać pracodawca. Jak twierdzi, cała sytuacja to zbieg okoliczności.
- To jest tragiczne wydarzenie i to jest jakieś szalone. Prokuratura zajmuje się tym, myślę, że tam pytania trzeba złożyć. Ja byłem przesłuchiwany - tłumaczy Maciej B.
Początkowo prokuratura umorzyła sprawę wypadku, wróciła do niej dopiero po nagłośnieniu historii przez magazyn "Raport". Więcej już o 19:30 w materiale Leszka Dawidowicza w programie "Państwo w Państwie".