"Interwencja": "Czuję się oszukana i okradziona". Po 40 latach może stracić lokal archiwum Powstania
Tysiące fotografii, negatywów, fragmenty wystaw i pamiątki z czasów II wojny światowej – kolekcja to efekt ponad 40 lat pracy historyczki Elżbiety Berus-Tomaszewskiej i jej nieżyjącego już męża. Jerzy Tomaszewski był fotoreporterem Powstania Warszawskiego i autorem ponad 2 tys. fotografii z tego okresu. Małżeństwo prowadziło pracownię, którą po czterdziestu latach miasto chce zlikwidować.
Jerzy Tomaszewski od młodości angażował się w działalność konspiracyjną.
- Jerzy został skierowany do pracy konspiracyjnej na terenie firmy filmowo-fotograficznej Fotoris, która działała na potrzeby propagandy III Rzeszy. On tam pracował w ciemni. W Fotorisie były wywoływane negatywy fotoreporterów Gestapo – opowiada Elżbieta Berus-Tomaszewska.
Archiwum z Fotorisu
- Pracownicy ryzykowali życiem, bo te materiały były często dla Niemców kompromitujące. Wręcz z lubością fotografowali osoby, które miały być za chwilę rozstrzelane i wręcz błagały ich o życie. Jest bardzo wiele takich dramatycznych ujęć – mówi Łukasz Karolewski z Narodowego Archiwum Cyfrowego.
ZOBACZ: Pożar archiwum w Krakowie. Śledztwo pod kątem umyślnego działania
- Mi udało się dopisać następną część tego zbioru. Prowadziłam badania jako stypendystka Ministra Kultury i znalazłam bardzo wiele dokumentów świadczących o tym, że rząd prowadził akcję na terenie praktycznie całego świata, właśnie wykorzystując te fotografie, które były przechwytywane w Fotorisie – dodaje pani Elżbieta.
WIDEO: "Czuję się oszukana". Miasto chce odebrać lokal wdowie po fotografie Powstania Warszawskiego
Część fotografii Jerzego Tomaszewskiego z Powstania Warszawskiego została skoloryzowana przez Mikołaja Kaczmarka. Historia utrwalona na fotograficznej kliszy zachwyca kolejne pokolenia.
- Fotografie Jerzego Tomaszewskiego są bardzo cenną dokumentacją z Powstania Warszawskiego. Pokazują zarówno przebieg walki, jak i codzienne życie powstańców. Jest to jedna z większych spuścizn, jakie ocalały z walk Powstania Warszawskiego – wyjaśnia Łukasz Karolewski z Narodowego Archiwum Cyfrowego.
Strych na Nowym Mieście
Pani Elżbieta i jej mąż poświęcili całe życie na dokumentowanie i opisywanie tego zbioru. W 1977 roku udostępniono im kawałek strychu na Rynku Nowego Miasta w Warszawie.
- Nie było okien, nie było kompletnie nic – wspomina Elżbieta Berus-Tomaszewska.
ZOBACZ: Dokumenty Solidarności Walczącej w Archiwum Akt Nowych
Zaadaptowanie strychu na pracownię twórczą przez lata pochłaniało wszystkie oszczędności państwa Tomaszewskich. I choć czynsz zawsze był opłacany w terminie, a kolejne władze miasta doceniały działalność historyczną najemców pracowni, po ponad czterdziestu latach pani Elżbieta musi opuścić wynajmowany od miasta lokal.
- Zarzuca mi się, że ja tutaj mieszkam, że to nie jest pracowania twórcza. A w ogóle to mam oddać klucze i stąd wyjść. Widać, że to nie jest lokal mieszkalny i to nigdy mieszkaniem nie było. Mieszkam sześćdziesiąt kilometrów od Warszawy, na wsi mazowieckiej – mówi Elżbieta Berus-Tomaszewska.
- Kilka lat temu miasto wprowadziło nową uchwałę, która reguluje obszar pracowni artystycznych i w zasadzie ta uchwała do jednego worka wrzuca wszystkie tego typu pracownie. W mojej ocenie to może powodować tego typu trudności czy komplikacje – zaznacza Albert Stawiszyński, współpracownik pani Elżbiety.
Z maila od Urzędu Dzielnicy Śródmieście m.st. Warszawy dowiadujemy się, że urzędnicy nie są uprawnieni do udostępniania informacji dotyczących sprawy najemcy. Dlatego dostarczamy im oświadczenie pani Elżbiety, w którym wyraża ona na to zgodę.
Urzędnicy odmawiają jednak spotkania. Po raz kolejny przesyłają maila, tłumacząc się ochroną danych osobowych. - Analiza złożonego dokumentu wykazała, że nie może on służyć jako podstawa do ujawnienia chronionych prawem informacji podmiotom, których informacje nie dotyczą – brzmi ich wyjaśnienie.
- Uważam, że tego typu sprawy powinno się rozwiązać w drodze negocjacji, w drodze rozmów i jesteśmy na to otwarci. Na tym etapie nie udało się jednak z miastem bezpośrednio rozmawiać, jest tylko korespondencja – mówi Albert Stawiszyński, współpracownik pani Elżbiety.
- Jeżeli miasto wyraża zgodę na tak ogromne nakłady finansowe, urząd konserwatorski akceptuje plany, zmiany okien, administracja wszystko odbiera, wszystko jest w porządku i nagle mi się to odbiera, to ja się czuję oszukana i okradziona. Wszystko można spakować i przewieźć. Tylko moje pytanie jest takie: dlaczego zniszczyć takie miejsce? – podsumowuje Elżbieta Berus-Tomaszewska.
Czytaj więcej