"Interwencja". Łukasz Ostrowski walczy o odszkodowanie. W pracy maszyna zmiażdżyła mu nogę
Miał naprawić urządzenie mielące węglowy miał. Jednak w wyniku koszmarnego wypadku stracił nogę. - Gdybym sam nie wyrwał stopy, zmieliłoby mnie całego – przyznaje "Interwencji" 34-latek. Sąd uznał winę bezpośredniego przełożonego mężczyzny. Trwa trudna walka o odszkodowanie.
- 4 grudnia 2016 roku wydarzył się wypadek. Przenośnikami ślimakowymi miał leciał na brykieciarnię. Doszło do zatoru w zbiorniku. W wyniku wypadku przenośnik ślimakowy wciągnął mi nogę. Została zmielona i zmiażdżona. Gdybym sam nie wyrwał stopy, zmieliłoby mnie całego – opowiada "Interwencji" Łukasz Ostrowski.
"Syn może tu mieszkać, dopóki ja żyję"
34-letni niepełnosprawny mężczyzna do dziś nie może pogodzić się z tragedią. Dzięki zorganizowanej zbiórce zakupiono dla niego protezę. Pan Łukasz mieszka wraz mamą na czwartym piętrze bloku bez windy. Pracuje w pralni Zakładu Aktywności Zawodowej w Wałczu, który zatrudnia osoby niepełnosprawne.
- To jest służbowe, wojskowe mieszkanie. Syn może tu mieszkać, dopóki ja żyję. Gdy umrę, będzie musiał się wynieść, bo takie jest prawo – przyznaje Danuta Pietrykowska.
Prokuratura uznała, że winę za tragedię ponosi pracodawca. Oskarżyła bezpośredniego przełożonego pana Łukasza. Sąd karny potwierdził ustalenia śledczych.
- Sprawa karna zakończyła się prawomocnie. Zarzuty miał postawione mistrz zmianowy, który odpowiadał za organizację pracy. Ustalono, że był niewłaściwy nadzór, niewłaściwe szkolenia w zakładzie pracy, a ten transporter ślimakowy nie miał zabezpieczeń. Nie stałaby się ta tragedia, gdyby było zabezpieczenie tego transportera – informuje Sławomir Przykucki z Sądu Okręgowego w Koszalinie.
"Nachodzili mnie, abym nie złożył papierów do sądu"
- Mistrz zmianowy był przełożonym pana pokrzywdzonego. Zarzucono mu, że nie przeprowadził szkolenia i wysłał pana Łukasza, który pracował na stanowisku brykieciarza, aby udrożnił lej. Oskarżony, jako bezpośredni przełożony, powinien dbać o bezpieczeństwo – dodaje Ryszard Gąsiorowski z Prokuratury Okręgowej w Koszalinie.
Poszkodowany mężczyzna ma żal do byłego pracodawcy. Twierdzi, że awarie zdarzały się często, a prowizoryczne naprawy były akceptowane przez przełożonych. Reporterzy "Interwencji" fabrykę brykietu, w której doszło do wypadku, ale jej przedstawiciele nie zdecydowali się na rozmowę z nimi.
ZOBACZ: "Interwencja". Zapadnięta podłoga, popękane ściany. Rodzina boi się wrócić do mieszkania
- W raportach zmianowych cały czas pisaliśmy, że były zatory. Naprawa maszyny skutkowałaby przestojem i nie byłoby produkcji. Pracodawca na początku wymigiwał się. Nachodzili mnie, żebym tylko nie złożył papierów do sądu – wspomina pan Łukasz.
- Obiecywali, że kupią protezę, że będą pomagać. Nie kupili. Powinni wziąć to na klatę, pracował sumiennie, nie brał zwolnień… Te pieniądze by mu się przydały, ja wiecznie żyć nie będę, nie będę wiecznie pomagać – mówi Danuta Pietrykowska, mama pana Łukasza.
Ubezpieczyciel nie chce komentować sprawy
Do tej pory do redakcji "Interwencji" nie wpłynął żaden komentarz ze strony pracodawcy. Przed koszalińskim sądem toczy się proces cywilny o odszkodowanie i rentę dla pana Łukasza. Nie wiadomo jednak, kiedy sprawa się zakończy.
- Wnioskujemy o rentę i zadośćuczynienie od ubezpieczyciela zakładu pracy. Jeśli chodzi o zadośćuczynienie to kwota 245 tysięcy złotych. To analiza okoliczności, jak poszkodowany żył przed wypadkiem i jak jego życie zmieniło się. Renta, o którą wnioskujemy, to 2 tysiące złotych – informuje Anna Wichlińska, pełnomocnik pana Łukasza.
Przedstawiciel ubezpieczyciela - TUiR Warta odmówił komentarza w sprawie "ze względu na obowiązującą tajemnicę ubezpieczeniową oraz toczący się w sądzie proces".
- Cały czas potrzebuję rehabilitacji, żeby nie było przykurczy, pieniądze przydałyby się na zakup lepszej protezy – przyznaje pan Łukasz.