Strach, przemęczenie, śmierć. Widzieliśmy pracę pogotowia ratunkowego w trzeciej fali pandemii
Polska
- Działamy jak w stanie wojny. To są rzeczy niewyobrażalne - mówi Magdalena Kompińska, ratownik medyczny.
Niewygodne i utrudniające pracę kombinezony. Strach, przemęczenie, wielogodzinne dyżury. Śmierć zaglądająca w oczy. Tak wygląda walka na pierwszej linii frontu. Ratownicy medyczni pierwsi mają kontakt z chorymi na COVID. To oni szukają dla nich miejsc, gdy brakuje łóżek. Tylko nam załoga warszawskiego pogotowia ratunkowego pozwoliła zobaczyć, jak wygląda 12-godzinny dyżur w szczycie trzeciej fali.
Jesteśmy pierwszą polską ekipą telewizyjną, która towarzyszy załodze warszawskiego pogotowia ratunkowego podczas trzeciej fali pandemii. Z medykami spędzamy cały dyżur, od świtu do zmierzchu, by pokazać ich codzienną pracę. "Raport" Marcina Piotra Wrony.
Niewyobrażalny stan wojny
- Działamy jak w stanie wojny. To są rzeczy niewyobrażalne, jeszcze rok temu, to byłoby po prostu niewyobrażalne, żeby czekać z pacjentem w ciężkim stanie pod szpitalem przez kilka godzin i to nie jest godzina, dwie, ale czasem cztery, sześć. Zdarza się, że zespoły są podmieniane, pacjent jest przekładany z karetki do karetki - mówi Magdalena Kompińska, ratownik medyczny.
W bazie poznajemy trójkę ratowników. To z nimi spędzimy najbliższe dwanaście godzin, bo tyle właśnie trwa dyżur kierowcy ambulansu. To połowa dyżuru pozostałej dwójki ratowników, którzy niosą pomoc przez całą dobę. Są w pełni skupieni na udzielaniu pomocy. Tu nie ma miejsca na choćby jeden mały błąd.
- To, że mogło nas zabraknąć tam, gdzie byliśmy potrzebni, to ten lęk jest cały czas. Czasami stoimy pod szpitalem i słyszymy, że gdzieś szukają wolnego zespołu, bo jest wypadek. Być może ktoś się po prostu poobcierał, a czasami po prostu może nas tam zabraknąć, gdzie jest większa potrzeba pomocy - mówi Klaudia Grażyńska, ratownik medyczny.
Załoga pierwsze wezwanie dostaje pół godziny po rozpoczęciu dyżuru. Karetka rusza na sygnale. Starszy mężczyzna leży nieprzytomny w domu. Jego życiu grozi niebezpieczeństwo. To może być udar. Chory zostaje przewieziony do najbliższego szpitala specjalistycznego. Pogotowie wezwała żona.
- Żadne choroby nie przeszły z powodu koronawirusa. Musimy dodatkowo zająć się pacjentami, którzy mają udar i zawał, i tymi, którzy są zarażeni koronawirusem i mają ciężki przebieg choroby - relacjonuje Mateusz Darul, ratownik medyczny.
Nieustający dźwięk sygnałów karetek
Ruszamy na kolejne wezwanie - to przypadek kardiologiczny. Kobieta nie chce trafić do szpitala. Medycy udzielają więc pomocy na miejscu. Chwilę później jedziemy na teren budowy, gdzie młody mężczyzna doznał udaru. Zostaje przewieziony do pobliskiego szpitala.
- Wstrząsa nie tylko nas, ale także mieszkańców stolicy, nieustający dźwięk karetek, które przez 24 godziny gnają po naszych ulicach - mówi Piotr Owczarski, rzecznik Warszawskiego Pogotowia Ratunkowego.
Klaudia Grażyńska jest ratownikiem i kierowcą karetki od niespełna roku. Ten konkretny, trzy i pół tonowy pojazd, pachnie jeszcze nowością.
- To rzadki widok, a myślę, że idzie jej bardzo dobrze. Ja jeździłam z wieloma kierowcami, a w mojej opinii jest lepsza od niejednego mężczyzny - mówi Magdalena Kompińska.
Reporter: Jak się jeździ tak dużym samochodem? Jakie to uczucie?
Klaudia Grażyńska: Fajnie, jest super, na pewno jest dużo lepsza widoczność niż w samochodzie osobowym, jest to kwestia przyzwyczajenia się.
Po niemal 10 godzinach od pierwszego wezwania udało się wreszcie na chwilę wrócić do bazy. To pierwszy moment, kiedy załoga może skorzystać z toalety. Parking stoi pusty. Jedyną karetką... jest ta, której towarzyszymy. Przerwa nie trwa jednak długo, bo zaledwie kilka minut. Dyspozytor informuje o zgłoszeniu na Mokotowie.
- Praktycznie sytuacje, kiedy zespoły ratownictwa medycznego mogą zjechać, odpocząć na stacji wyczekiwania są bardzo krótkie, albo nie ma ich wcale w ciągu dnia - mówi dr Karol Bielski, dyrektor Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego i Transportu Sanitarnego "Meditrans".
WIDEO - Wstrząsa nieustający dźwięk karetek, które przez 24 godziny gnają po ulicach
145 kilometrów do łóżka covidowego
Ostatnie wezwanie dotyczy mężczyzny z dusznościami, u którego wykryto koronawirusa. Ekipa natychmiast przebiera się w kombinezony ochronne. Po odebraniu pacjenta okazuje się, że w Warszawie nie ma już ani jednego łóżka covidowego. Wolne miejsce znalazło się w Iłży - miejscowości oddalonej od Warszawy o ponad 140 kilometrów.
- Zbliżał się koniec mojego dyżuru, więc jak usłyszałam, że mam jeszcze pokonać 145 kilometrów, to było delikatne zaskoczenie - mówi Klaudia Grażyńska.
Dyspozytor sugeruje, by załoga spróbowała przekazać pacjenta do najbliższego szpitala.
- Nie wierzyliśmy w to, że się uda, raczej byłyśmy przygotowane na to, że zostaniemy odpisane i jednak będziemy musieli się tam udać, natomiast na szczęście udało się - podsumowuje sytuację ratownik medyczny.
Kierująca karetką Klaudia kończy swój dyżur po 13 godzinach.
- Był to bardzo ciężki dzień. Od godziny 7 byliśmy cały czas w ruchu, pokonaliśmy 130 km. Powiem szczerze, że czuję się zmęczona. Ból kręgosłupa przede wszystkim, trochę za tym kółkiem spędziłam - mówi Klaudia Grażyńska.
Zmieniają się kierowcy - ambulans rusza na kolejne zlecenie. W przypadku Magdaleny dyżur trwa. Skończy się... za jedenaście godzin.