"Raport": ginące zawody w pandemii

Polska
"Raport": ginące zawody w pandemii
Polsat News
"Raport" w Polsat News od poniedziałku do piątku o godz. 21

Dla nich to nie tylko zawód, to całe życie i pasja - często przekazywana z pokolenia na pokolenie. Takie miejsca, jak warsztat introligatorski, pracownia rękawiczek czy zakład naprawy lamp na mapie miast wciąż istnieją, ale dziś mało kto tam zagląda. Sprawiają wrażenie, jakby czas się w nich zatrzymał. Przez pandemię ich czas może się skończyć.

- Jak ktoś przychodzi, często pyta: "Czy Pani jeszcze szyje na tej maszynie, bo ona nie wygląda tak, jakby jeszcze szyła". A to moja żywicielka - mówi Anna Giedroyć, która zajmuje się szyciem rękawiczek.

 

Miejsca takie jak te sprawiają wrażenie, jakby czas się w nich zatrzymał - warsztat introligatorski, pracownia rękawiczek czy zakład naprawy lamp. Na mapie miast wciąż istnieją, ale dziś mało kto tu zagląda. 

 

- Jesteśmy coraz bardziej niszowym zawodem, ale mam nadzieję, że niszowym to nie znaczy zaginionym - przyznaje Grzegorz Strusiński, introligator.

 

Takich pracowni jak ta, w której pracuje Pani Anna, nie jest dużo.

 

ZOBACZ: "Raport": pusty Kraków. Takiej sytuacji nie pamiętają najstarsi mieszkańcy

 

- W Warszawie, w tej chwili są cztery... Dwie zniknęły. Niestety, pandemia pochłonęła - mówi.


- Kto do mnie przyjdzie, to z reguły z polecenia. Albo już coś kiedyś kupił, albo słyszał o mnie. Gdybym, że tak powiem, nie miał wyrobionej przez tyle lat marki, to bym umarł z głodu - przyznaje Arkadiusz Błaszczak, zajmujący się naprawą lamp.


Zakład introligatorski, który odwiedziła ekipa "Raportu", działa od pokoleń. W czasie pandemii klientów jest tu jeszcze mniej niż zwykle. 

 

- Teraz to w ogóle bardzo mało ich, jak jeden w dzień się trafi to super, dwóch to naprawdę jest świetnie. Tak przed pandemią to zdarzało się że dwóch, trzech - mówi Grzegorz Strusiński.

 

WIDEO: "Raport": ginące zawody w pandemii

 

 

Pandemia wpłynęła na ruch

 

- Po pierwsze, ludzie nie chodzą po ulicach, odkładają te rzeczy na później. Książka to nie jest bułka, nie sczerstwieje, może poczekać miesiąc, dwa czy trzy. My tworzymy produkt, który nie jest pierwszej potrzeby. Najważniejsze jest to, żeby zapłacić za rachunki i mieć z czego żyć - tłumaczy Strusiński.

 

Z usług introligatora korzystają dziś ludzie, dla których książki są czymś bezcennym.


- Wracają dawne książeczki, jak "Lokomotywa", "Kubuś Puchatek". Pani przynosi, bo ona dostała od swojej mamy. Teraz chce dać swoim dzieciom do czytania, ale już się rozpadły, więc trzeba naprawić - mówi Grzegorz Strusiński.

 

Jak przyznaje, najstarsza książka, przy której pracował pochodziła z 1525 roku.

 

ZOBACZ: Czekając na serce. Stan transplantologii dziecięcej - "Raport"

 

- Pracowałem w rękawiczkach, bo się bałem, że jak złapię jakiś zarazek to mi dzisiejsza medycyna nie wyleczy. Ale papier był lepszy niż współczesne książki. Wtedy był tylko papier ręcznie robiony. Miał takie dziureczki od korników, takie na wylot, że jak się popatrzyło to można prześledzić, jak on się ruszał, ale papier bardzo dobrej jakości - wspomina.

- Bardzo często robimy unikatowe rzeczy, niespotykane. Książki są 200-300 letnie. Robota, jak to kiedyś była w średniowieczu, ręczna - mówi Andrzej Strusiński, który również jest introligatorem. 

Tę ręczną pracę wspierają maszyny, a wśród nich rodzinny skarb, czyli szafa z liniami, literami oraz różnymi ozdobami, które można odbijać na kartkach. 

 

Wieloletni biznes

 

Z wielkim sentymentem do swojej pracy podchodzi również Anna Giedroyć, która po rodzicach odziedziczyła pracownię rękawiczek. Tu każdy klient traktowany jest indywidualnie. 


- Zwracają się też osoby mające różne problemy z dłońmi, osoby z niepełnosprawnościami. Osoby, które są po jakichś wypadkach, jak również z dysfunkcjami. Nawet teraz mam w opracowaniu taką jedna parę, gdzie mężczyzna ma jeden kciuk dużo, dużo większy - mówi Anna Giedroyć.

 

ZOBACZ: "Raport" o szczepionkach. Wszystko, co trzeba wiedzieć

 

W swojej pracowni Pan Arkadiusz niezmiennie od 60 lat tworzy i naprawia niespotykane gdzie indziej lampy. Żyrandole, które wyszły spod ręki rzemieślnika, można zobaczyć również poza jego pracownią.


- Najbardziej lubiłem robić po starych kościołach, gdzie dorabiałem stare oświetlenie. Robiłem m.in to oświetlenie na placu Zbawiciela, jeden największy i do niego dorabiałem pozostałe oświetlenie, łącznie z kinkietami. Największy to parę lat temu do Konstancina, do jakieś willi. To był olbrzymi żyrandol. Samych kryształów to tam było z 500 kg - wspomina Arkadiusz Błaszczak zajmujący się naprawą lamp.

Niepewna przyszłość

 

Rzemieślnicy z roku na rok coraz bardziej obawiają się o swoją przyszłość.

 

- Myślę, że wszyscy maja gdzieś z tyłu głowy, że trzeba jakoś przetrwać. Teraz nie, ale w tej pierwszej fali pandemii, przetrwałam dzięki tej tarczy kryzysowej. To pomogło, więc można było się odizolować. Faktycznie, rynek jakby się skurczył. Ludzie mniej wychodzą, mniej myślą o takich rzeczach jak rękawiczki - wyznaje Anna Giedrojć.

 

- Co będzie z tym warsztatem? No nic, klucze oddam, przyjadą złomiarze i wywiozą na złom. Widzę to czarno, przejąć nie ma kto, syn nam umarł, nikt się nie chce uczyć - przyznaje Arkadiusz Błaszczak.

jo/ds/ac/ Polsat News
Czytaj więcej

Chcesz być na bieżąco z najnowszymi newsami?

Jesteśmy w aplikacji na Twój telefon. Sprawdź nas!

Przeczytaj koniecznie