40 lat od kolejowej katastrofy w Otłoczynie. Najtragiczniejszej po II wojnie światowej
Pasażerowie pociągu z Torunia do Łodzi spali, nie zdając sobie sprawy, że za chwilę dziesiątki z nich stracą życie. O zbliżającej się tragedii wiedzieli pracownicy kolei, ale nie mogli powstrzymać pędzącej lokomotywy. Chwilę potem dwa składy zderzyły się pod Otłoczynem (dzisiejsze woj. kujawsko-pomorskie). Zginęło 67 osób, niewiele mniej zostało rannych. W środę od tej katastrofy mija 40 lat.
Po ponad dobie ciągłej pracy był 43-letni Mieczysław Roschek, maszynista pociągu towarowego, który 19 sierpnia 1980 roku, nad ranem, przez dwie godziny czekał na stacji w Otłoczynie nieopodal Torunia, by móc wjechać na szlak. Towarzyszył mu 23-letni asystent, Andrzej Bogusz.
ZOBACZ: Czechy: katastrofa kolejowa nieopodal Karlowych Warów. Są ofiary, niemal 30 rannych
Oficjalnie Roschek nie spędził na służbie tylu godzin. Wówczas jednak przekraczanie czasu pracy w PKP było normą. W ten sposób kolejarze ratowali swoją sytuację finansową, gdy w Polsce panował kryzys. Korzystali z tego, że ich pracodawca wypłacał wynagrodzenia w zależności od liczby przepracowanych godzin.
Wjechał na zły tor. Minuty dzieliły od tragedii
Nie wiadomo dlaczego po godz. 4:20 maszynista nagle ruszył z Otłoczyna. Nie miał zezwolenia, a przez to, że "siłowo" przestawił zwrotnicę, wjechał na lewy tor.
Na kolei - w przeciwieństwie do dróg - można jeździć "pod prąd", jednak wymaga to zgody i kontroli nadzorujących ruch. W tym przypadku niczego takiego nie było.
Po tym samym torze, na którym znalazł się pociąg Roscheka, z przeciwnej strony jechał osobowy skład z Torunia Głównego do Łodzi Kaliskiej. W jego siedmiu wagonach jechało mnóstwo pasażerów, w tym kolonistów wracających znad morza. Szczęśliwie, podróżowali w dwóch ostatnich wagonach.
Spóźniony telefon
O tym, że towarowy skład wjechał nie na swój tor, zorientowała się pracownica kolei w Otłoczynie. Natychmiast zaalarmowała najbliższy posterunek w Brzozie Toruńskiej.
ZOBACZ: Pociąg jechał wprost na inny pociąg. Groźnie w Oświęcimiu
Było jednak za późno, by tamtejsi kolejarze zapobiegli katastrofie. Gdy odebrali telefon od kobiety, pociąg z Torunia przemknął obok budynku. Nie mogli powiadomić maszynisty telefonicznie, ponieważ na początku lat 80. w lokomotywach nie było takiej łączności.
Tuż przed godz. 4:30 oba pociągi wjechały na siebie. Kierujący nimi dostrzegli się, gdy dzieliło ich 150 metrów. Pędzili zbyt szybko, by wyhamować na czas.
Wagon zgnieciony jak puszka
Huk i zgrzyt zgniatanego metalu słyszeli jadący w pobliżu kierowcy samochodów, ze snu wyrwał on okolicznych mieszkańców i tych pasażerów osobowego składu, którzy jechali w końcowych wagonach. To oni jako pierwsi zaczęli ratować poszkodowanych; służby zjawiły się kilkanaście minut później.
Siła uderzenia była tak duża, że pierwszy wagon pociągu osobowego "złożył się" w harmonijkę o grubości zaledwie 7-8 metrów.
ZOBACZ: Arizona, USA: katastrofa kolejowa na moście. "Scena jak z piekła"
Z tego powodu ratownicy początkowo myśleli, że w składzie jechało sześć, a nie siedem wagonów. O tym, że jest inaczej, zorientowali się, licząc "wózki" tworzące podwozie.
"Zwisają bezwładnie ciała młodych ludzi"
Z godziny na godzinę, podczas akcji służb, wzrastała liczba wydobytych ciał oraz ciężko rannych pasażerów. Wielu z nich straciło kończyny, natomiast zwłoki często pozbawione były rąk, nóg czy głów. Przenoszono je do pobliskiego lasu i składano w jednym miejscu.
"Makabryczny widok przedstawia tylna ściana lokomotywy. Wózki podwozi, fragmenty podłogi i siedzenia oraz oparcia są całkowicie zmiażdżone, a między nimi zwisają bezwładnie ciała kilkunastu, przeważnie młodych ludzi. Pozostali na swoich miejscach, na siedzeniach, tam spotkała ich śmierć" - pisał dziennikarz toruńskiego dziennika "Nowości" Zbigniew Juchniewicz, który jako pierwszy reporter był na miejscu katastrofy.
Na domiar złego, strażacy nie mogli użyć na przykład palników do rozcinania resztek wagonów, ponieważ z lokomotyw wylały się litry łatwopalnych płynów. Każda iskra mogła wywołać wielki pożar, dlatego ratownicy używali łomów i własnych rąk.
Przyjechał Gierek. Wtedy wyciągnęli zwłoki dziewczynki
Kilka godzin po wypadku w Otłoczynie zjawili się I sekretarz KC PZPR Edward Gierek i premier Edward Babiuch.
ZOBACZ: Katastrofa kolejowa w Portugalii. Dwie osoby nie żyją, wielu rannych
"Kiedy Gierek stał na skarpie i słuchał sprawozdania, na dole cały czas pracowali ratownicy. Praktycznie na oczach Gierka wyciągnęli zwłoki dziewczynki. Makabryczny widok, zamiast nóg były praktycznie same kości. Dygnitarze od razu się odwrócili, nie chcieli na to patrzeć" - dodał wówczas Zbigniew Juchniewicz.
Pamięć wśród kolejarzy trwa do dziś
W tym najtragiczniejszym po II wojnie światowej wypadku kolejowym w Polsce zginęło 67 osób, w tym maszynista Mieczysław Roschek, a kolejne 64 zostały ranne.
Aby wyjaśnić jego przyczyny, powołano dwie niezależne komisje: państwową oraz tę kierowaną przez PKP. Sprawą zajęła się także prokuratura.
Winą za katastrofę obarczono maszynistę "towarowego", który miał m.in. sfałszować dokumentację dotyczącą liczby przepracowanych godzin.
Na miejscu tragedii komunistyczne władze ustawiły pomnik, który na przestrzeni lat kilka razy okradano. O wypadku pamiętają również maszyniści. Do dziś pociągi jadące linią kolejową nr 18, mijając Otłoczyn, wydają z siebie charakterystyczny sygnał Rp1 "Baczność!".
WIDEO: Przejazd pociągów PKP Intercity przez miejsce katastrofy (nagranie z 2009 roku)
"Las był biały od opatrunków", "trauma do końca życia"
Reporter Polsat News rozmawiał z bliskimi pasażerów feralnego pociągu osobowego. - Las był biały od opatrunków, a my szukaliśmy naszej córki po szpitalach. W końcu ją znalazłam, była ciężko ranna - opisuje Lucyna Brzezińska, której siostra, Barbara Matusiak, opiekowała się jej córką podczas podróży.
Barbara Matusiak i jej mąż zginęli na miejscu.
Wspomnienia z tamtego dnia ma również Andrzej Gasis. Był pasażerem "osobowego".
- Wyjeżdżałem w sierpniu na wakacje, z dziećmi i żoną. Pociągiem wracało mnóstwo osób, bo była zmiana turnusów. W momencie katastrofy spałem. Nie wiem, jak znalazłem się na zewnątrz: czy wyleciałem, czy ktoś mnie wyniósł. Widziałem wagon wbity w skarpę, za nim ciąg kolejnych. Nikt z nich nie wychodził. Cisza... potem wszystko się zaczęło - opisywał.
Andrzej Gasis dodał, że trauma pozostanie u niego do końca życia. W katastrofie stracił żonę i córkę.
WIDEO: Wspomnienia po 40 latach od katastrofy w Otłoczynie
Czytaj więcej