17-miesięczny Maks nie żyje. Lekarka stwierdziła, że to katar i zaleciła inhalację

Urlop nad morzem dla rodziny z Łańcuta skończył się tragicznie. 17-miesięczny Maks zmarł dzień po powrocie z wakacji. Wcześniej miał duszności i gorączkę, ale od lekarki w Pucku rodzice mieli usłyszeć, że to zwykły katar. Rzeszowska prokuratura bada, kto zawinił.
To miał być wymarzony urlop w Jastrzębiej Górze i pierwsze wakacje małego Maksa nad morzem. Trzyosobowa rodzina z Łańcuta wyjechała 1 sierpnia. Sześć dni później 17-miesięczny chłopiec zmarł.
Na początku u dziecka pojawił się katar, ale rodzice byli spokojni, bo takie sytuacje już się zdarzały. Później jednak stan chłopca się pogorszył. - Maks zaczął być taki osowiały, zaczął się ciężki oddech i to nas zaniepokoiło - mówił Mariusz Panek, ojciec dziecka. Jego mama, Maja Marusiak, dodała, że nigdy tak nie oddychał. Powiedziała, że czuła drżenie dziecka.
Decyzja była jasna - rodzice postanowili skrócić urlop, ale wcześniej zabrali jeszcze Maksa na nocną pomoc medyczną w Pucku. Lekarka zbadała dziecko, po czym miała stwierdzić, że nic złego nie słyszy. Miała też dodać, że ciężki oddech dziecka jest spowodowany wodnistym katarem. Zaleciła rodzicom, aby po prostu dbali o wilgotność jego pokoju i robili inhalacje. Następnie dyżurna lekarka podała dziecku zastrzyk, który miał ułatwić oddychanie.
ZOBACZ: "Nie zbadała, nie osłuchała nawet". Rodzina obwinia lekarkę o śmierć dziecka
Rodzina ruszyła w ponad 8-godzinną podróż powrotną do rodzinnego Łańcuta, czyli na drugi koniec Polski, 700 km od morza. Po powrocie zmęczeni rodzice położyli się spać, następnego dnia znaleźli w łóżeczku nieoddychającego Maksa. - Dla nas było szokiem, że on przestał oddychać. To był chaos - mówił Mariusz Panek.
WIDEO: materiał "Wydarzeń" o śmierci 17-miesięcznego Maksa
Na miejscu pojawiły się dwie karetki ratunkowe. Pomimo ponad godzinnej reanimacji dziecko zmarło. - Nie umiera się tak po prostu w ciągu dwunastu godzin. Coś musiało wydarzyć się, skoro ta śmierć była taka nagła - mówiła mama dziecka.
Jak zaznaczyła Maja Marusiak, na karcie zgonu jej syna wpisane jest: "ostra rozedma płuc i obrzęk mózgu".
Szpital: to doświadczony internista
Rodzice uważają, że lekarka nie dopełniła swoich obowiązków. - Może wystarczyłoby, że zostawiłaby go na oddziale, zleciła zwykłe badania krwi za kilkanaście złotych, może wystarczyłby antybiotyk za dziesięć złotych, może dziecko by żyło - twierdzi matka dziecka. Podkreśliła, że nie uważa, że lekarka zrobiła to umyślnie. - Mam żal do niej o to, że lekarz to zawód zaufania, nie powinno być takich pomyłek. To, że to był piątek wieczór nie powinno powodować, że nie zostaliśmy lepiej zdiagnozowani. Mam żal, że zrobiła to tak powierzchownie - mówi Marusiak.
Sprawą zajęła się prokuratura. Chodzi tu o narażenie na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu przez lekarkę z Pucka i nieumyślnego spowodowania śmierci.
Szpital twierdzi, że lekarka pełniąca wtedy dyżur to doświadczony internista. - Lekarz poinformował mnie, że dokonał wszelkich czynności zgodnych z procedurami i sztuką lekarską - powiedziała Weronika Nowara, prezes szpitala puckiego.
Lekarce grozi do 5 lat więzienia.
Czytaj więcej