Trzy boiska rozgrywki Morawieckiego na szczycie UE. O co i jak grał premier?

Świat
Trzy boiska rozgrywki Morawieckiego na szczycie UE. O co i jak grał premier?
PAP/Radek Pietruszka
Szczyt UE zakończony porozumieniem. Jak wyglądały negocjacje?

Cztery dni rozmów, nocne dyskusje w podgrupach trwające do nierzadko szóstej rano i nerwowe przeciąganie liny o każdy miliard euro - tak wyglądały w Brukseli rozmowy przywódców państw UE poświęcone wielkości i kształtowi Funduszu Odbudowy Gospodarczej, a także perspektywie budżetowej na lata 2021-2027. O co, z kim i jak toczyła się gra podczas oficjalnych spotkań i kuluarowych dyskusji?

Jak słyszymy od osób, które brały udział w negocjacjach, Polsce od początku zależało na możliwie dużym i szybkim zastrzyku finansowym - tak, aby bez zbędnej zwłoki rzucić wszystkie możliwe środki na odcinek walki z tąpnięciem gospodarczym, które było efektem pandemii koronawirusa. I choć zgodnie z wyliczeniami Komisji Europejskiej polska gospodarka uzyska najmniejszy spadek PKB, a kolejne analizy wskazują na jeszcze bardziej optymistyczny scenariusz, to spory, a czasem kłótnie o skalę i kierunek wsparcia z Funduszu Odbudowy były naprawdę duże. Polskie stanowisko współgra zresztą z tym, co premier Mateusz Morawiecki mówił w wywiadzie dla portalu polsatnews.pl, gdzie przekonywał, że odpowiedź na niemały kryzys pandemiczny musi być odpowiednio duża i ambitna.

ZOBACZ: Premier Morawiecki dla polsatnews.pl: ponad 700 mld zł z UE może wesprzeć nasz budżet

Polska stała po stronie krajów, które starały się o maksymalnie dużą wysokość całego funduszu, jak i jego części poświęconej na granty. W pierwotnej wersji kształtu funduszu miał on wynosić 750 mld euro, z czego większość była przewidziana jako wsparcie w formie grantów - pozostałe pieniądze miały trafić do krajów członkowskich jako pożyczki. Ale tutaj do gry weszła tzw. "grupa skąpców" zwana także "oszczędnymi" - Holandia, Austria, Dania, Szwecja i Finlandia mocno akcentowały potrzebę zmniejszenia tego funduszu lub przynajmniej ograniczenia go do pożyczek, obłożonych mechanizmami hamulcowymi pozwalającymi zablokować ich wypłatę, a nie grantów. Dlaczego? Wspomniane państwa wpłacają do budżetu stosunkowo niewiele w liczbach bezwzględnych, ale już w przeliczeniu na liczbę mieszkańców są w czołówce. Głównie zdaniem holenderskiego premiera Marka Rutte niekontrolowany strumień pieniędzy grantowych oznaczałby ich marnotrawstwo w krajach Południa Europy. Zdaniem Holendrów czy Szwedów oparcie funduszu o kredyty dałby szansę większej kontroli nad tym, jak wydawać pieniądze.

 

Ale przedstawiciele lwiej części państw członkowskich odpowiadali: to nie czas na dzielenie włosa na czworo, potrzeba dużego i szybkiego wsparcia dla konkretnych państw i sektorów gospodarek. Każdy dzień zwłoki oznacza straty. Nikt nie krył tego, że przy negocjacyjnym stole, a w zasadzie stołach, bo rozmowy toczono w przeróżnych, także mocno nieoficjalnych formatach - każdy walczy o swoje interesy. Efekt końcowy okazał się mocno kompromisowy: 390 mld (zamiast wstępnych 500) z grantów, a reszta z pożyczek to spory ukłon wobec "państw oszczędnych".

 

"Mateusz, wspaniała robota"

Premier Mateusz Morawiecki miał z tyłu głowy swoją obietnicę sprzed kilku tygodni dotyczącą 700 mld złotych dla naszego kraju. Przypomnijmy: szef rządu w wywiadzie dla polsatnews.pl, a później w kampanii wyborczej podkreślał, że będzie to "bezprecedensowa kwota, która wesprze w najbliższych latach nasz budżet". Chodzi o pieniądze zarówno z Funduszu Odbudowy Gospodarczej, jak i kolejnej perspektywy budżetowej. "W pewnym momencie istniała realna obawa, że to, co wylicytujemy będzie odbiegać od tamtej obietnicy. Dopiero ostatnie okrążenia tego długiego, kilkudniowego maratonu przyniosły pozytywne przełamanie, w tym wręcz wyszarpane dodatkowe pieniądze dla terenów najbardziej potrzebujących wsparcia, czyli Polski wschodniej".

 

O postawie Morawieckiego w trakcie negocjacji finansowych mówił podczas wtorkowej konferencji prasowej Viktor Orban: "Mateusz nigdy tego nie powie, ale taka jest prawda, że to on wygenerował miliardy euro dla Polaków. Gratuluję ci, Mateusz, bo to wspaniała robota".

 

ZOBACZ: Restart Europy. Witwicki o propozycjach Komisji Europejskiej

Kolejnym boiskiem, na którym polska delegacja prowadziła długie i ostre dyskusje była kwestia powiązania dostępu do unijnych strumieni finansowych z szeroko rozumianą oceną praworządności. Polska od początku była temu przeciwna, a Morawiecki od kilku dobrych szczytów unijnych szukał (w pewnej mierze zresztą skutecznie) sojuszników w tej kwestii. Argumentacja oparta o sugestię, że furtka pt. "praworządność" może okazać się narzędziem dyscyplinującym nie tylko kraje Europy Środkowo-Wschodniej, ale i inne stolice. Z czasem zresztą zaczęło przynosić to efekty: Słowenia i Łotwa również zgłosiły zastrzeżenia i wątpliwości co do nieostrego mechanizmu, który otwierałby pole do ewentualnych nadużyć. Skądinąd przy pomyśle dotyczącym praworządności diabeł tkwi w szczegółach: w propozycjach na szczyt podkreślano "ochronę interesu finansowego UE", co bardziej interesowało i groziło Węgrom, a nie Polsce.

 

Niemniej jednak Warszawa przekonywała swoich partnerów, że tam, gdzie istnieje konieczność szczególnej ochrony budżetu UE, warto skorzystać z furtek prawnych, które dają traktaty unijne (między innymi słynny art. 7 TUE). Takie zresztą od początku było stanowisko rządu, z którym Mateusz Morawiecki pojechał do Brukseli - do wytycznych dla premiera wpisano odpowiednie wskazania, które zostały przyjęte w ciągu kwadransa na posiedzeniu rządu. Polska od początku akcentowała konieczność wykreślenia propozycji odwołujących się do nowych, mglistych mechanizmów wiążących budżet z praworządnością. W otoczeniu szefa rządu nie kryto zdziwienia postawą Solidarnej Polski, której politycy tak mocno retorycznie ("weto albo śmierć!") akcentowali konieczność zgłoszenia weta do konkluzji szczytu, sugerując konieczność przyjęcia specjalnej uchwały przez parlament.

 

ZOBACZ: Rozbieżne wypowiedzi ws. praworządności po szczycie UE

 

"Nie jest sztuką doprowadzić do weta i fiaska szczytu, ale przekonanie innych. Groźby od razu usztywniają partnerów, ale do tego trzeba doświadczenia. W dodatku mówienie o wecie otwierałoby szansę na niedobry dla Polski scenariusz, w którym zamiast dealu na poziomie UE pojawiłyby się po prostu umowy między krajami, a my zostalibyśmy z niczym" - wskazywał nasz rozmówca z otoczenia szefa rządu. Presję ze strony Zbigniewa Ziobry i polityków jego ugrupowania przyjęto wśród współpracowników premiera jako próbę podkopania jego pozycji i wykorzystania trudnych, piętrowych negocjacji do wskazania Morawieckiego palcem jako "miękkiego", zbyt łatwo idącego na kompromisy.

 

Co z klimatem?

Końcowe zapisy konkluzji zawierają kompromis w tej sprawie, którego szczegóły będą zapewne interpretowane przez prawników i polityków przez długie tygodnie, aż do wypracowania konkretnych zobowiązań na kolejnym szczycie Rady Europejskiej. Zdaniem polskiej delegacji dzisiejszy deal nie stawia Warszawy czy innych stolic UE pod ścianą. "Z naszej perspektywy kluczowe było uniknięcie warunkowości, o czym mówiło się długo i głośno jeszcze jakiś czas temu. Tego tematu nie ma w ogóle i to jest nasz duży sukces" - słyszymy od członka polskiej delegacji w Brukseli. Słynne "rule of law" jest jednak zamieszczone w konkluzjach szczytu: zarówno premier, jak i polscy ministrowie (ale również Węgrzy) są w zasadzie pewni i przekonani, że bez jednomyślności Rady Europejskiej nie uda się wdrożyć w życie mechanizmu, który mógłby blokować wypłatę jakichkolwiek pieniędzy ze względu na krytyczną ocenę praworządności. Odpowiednie furtki mają dopiero zostać skonstruowane (zdaniem Polski z konieczną jednomyślnością na szczycie), ale scenariusze te wymagają jednak doprecyzowania; zdaniem polskiej delegacji jest to negocjacyjnym sukcesem Warszawy, a potwierdzać mają to również analizy takich tytułów jak "Washington Post", "New York Times" czy "Euractiv".

 

Diabeł może tu jednak tkwić w szczegółach, a te będą dopiero przedmiotem politycznych negocjacji (a zapewne i działań) w najbliższym czasie - można spodziewać się polityczno-prawnego sporu z Brukselą i niektórymi stolicami. Z całą pewnością cała kwestia została jednak mocno rozwodniona w porównaniu z tym, co było na stole jeszcze jakiś czas temu, a zatwierdzanie ewentualnego mechanizmu przez większość kwalifikowaną (przez Radę UE) również znacząco utrudnia otwarcie tej furtki.

 

ZOBACZ: Jest porozumienie na szczycie UE w Brukseli. "Historyczny moment"

Jeszcze jednym problemem - niejako na przyszłość, ale dyskutowanym już dziś - jest powiązanie pieniędzy z Funduszu Sprawiedliwej Transformacji z deklaracją dotyczącą zobowiązania do neutralności klimatycznej do roku 2050. W porozumieniu nie znalazły się zapisy o konieczności zadeklarowania przez każdy kraj zobowiązania do neutralności klimatycznej, mowa jest tylko o ogólnounijnym celu neutralności klimatycznej. "To zmiana postulowana zgodnie z propozycjami i presją Morawieckiego" - słyszymy. Niemniej jednak brak deklaracji w tej kwestii z poziomu państwa narodowego obcina polskie możliwości do wykorzystania pieniędzy z tego funduszu o połowę. Zapewne i tutaj czekają nas jeszcze długie dyskusje dotyczące skonstruowania polskiej polityki klimatycznej, która wciąż jest przedmiotem negocjacji; również w samym obozie Zjednoczonej Prawicy.

Morawiecki i jego ludzie prowadzili w Brukseli kilka piętrowych, wzajemnie powiązanych ze sobą rozgrywek. "Z jednej strony szarpaliśmy się o jak największe pieniądze dla Polski, starając się zahamować kraje Północy, grupę skąpców i broniąc deklarowanych przez premiera 700 mld dla Polski. Z drugiej walka dotyczyła maksymalnego ograniczenia i rozcieńczenia łączników między oceną praworządności a środkami z funduszy i budżetu. Wreszcie trzecie boisko to odpieranie zarzutów wewnątrz obozu o niewystarczającą skuteczność i twardość" - słyszymy od współpracowników premiera Morawieckiego. I o ile na pierwszym boisku szef rządu może ogłosić sukces, bo liczby go bronią (końcowa kwota może zakręcić się wokół wspomnianych 700 mld, choć i tu będzie trzeba się jeszcze sporo nagimnastykować), o tyle dwa pozostałe place gry pozostają nierozstrzygnięte i będą przedmiotem kolejnych okrążeń maratonu. Tyle, że już nie w Brukseli i w ciągu kilkudziesięciu godzin, ale już w Warszawie. Widać wyraźnie, że w tym roku nie ma co spodziewać się sezonu ogórkowego i wakacji w polskiej polityce.

Marcin Fijołek/ polsatnews.pl
Czytaj więcej

Chcesz być na bieżąco z najnowszymi newsami?

Jesteśmy w aplikacji na Twój telefon. Sprawdź nas!

Przeczytaj koniecznie