Borusewicz wspomina wybory 4 czerwca: Przełom, klęska komunistów była totalna
- Głosowanie do Sejmu można nazwać wyborami kurialnymi, do Senatu były już w pełni demokratyczne. Jeżeli chodzi o znaczenie wyborów, to można je krytykować, ale był to przełom. Drugi taki przełom po Sierpniu roku 1980 - mówi Bogdan Borusewicz w rozmowie z polsatnews.pl, wspominając znaczenie wyborów z 4 czerwca roku 1989.
Pierwsze skojarzenie z wyborami 4 czerwca?
Niesamowity, olbrzymi sukces. Porażka ówczesnej władzy była kompletna - nie odczuwałem jednak tak wyraźnie jak oni skali tej klęski. Zdawałem sobie wówczas sprawę, że jest to bardzo ważne, że dzieje się historia, ale nie sądziłem, że cały system komunistyczny rozsypie się w tempie błyskawicznym. Poczucie klęski po stronie partyjnej, komunistycznej było powszechne i olbrzymie. Przepadła tzw. lista krajowa, gdzie umieścili swoich najważniejszych ludzi - Polacy po prostu skreślili ją w całości. Wszedł z niej tylko jeden kandydat, który dostał się tylko dlatego, że ludzie kreślili kartę wyborczą na krzyż i nie wszyscy dociągali tę kreskę do końca. Dla partii klęska tej listy krajowej była niesamowicie deprymująca.
ZOBACZ: Rocznica wyborów 4 czerwca. Prof. Dudek: "To powinno być główne święto III RP"
Sukces, ale za moment również manipulacje przy ordynacji wyborczej.
Byłem temu przeciwny, nie zmienia się reguł w trakcie gry, zwłaszcza że dotyczyło to wyborów. Ale rozumiem, że ci, którzy zmieniali, zdecydowali się na taki krok, bo byli pod naciskiem informacji, że druga strona przygotowuje się do wprowadzenia ograniczonego stanu wojennego, że cała ta ścieżka ku demokracji może zostać zakwestionowana. Takie mieliśmy sygnały, które docierały do nas między innymi ze strony Kościoła.
Myślę, że warto też podkreślić, że jeśli chodzi o tych kandydatów, którzy startowali z puli partyjnej, to i tam były osoby, które popieraliśmy. Tak było na przykład z Tadeuszem Fiszbacherem. Mieliśmy wiele przypadków - około dwudziestu, w których wychodziliśmy ze wsparciem poza naszą listę, poza te 35 procent przydzielonych mandatów - dlatego nazywam te wybory kurialnymi. Nie brałem udziału w Okrągłym Stole, bo odmówiłem, uznając, że trzeba inaczej, ale uznawałem, że umowa jest potrzebna i dobra. Tym bardziej, że przyjęta taktyka zakładała, że w ten sposób zapewnialiśmy sobie znacznie więcej niż ustalała to umowa Okrągłego Stołu. Była więc wielka radość ze zwycięstwa, ale jednocześnie świadomość, że jak na pierwsze wybory demokratyczne po tylu latach, mieliśmy stosunkowo niską frekwencję, bo nieco ponad sześćdziesiąt procent. To jasny sygnał, który pokazywał, że społeczeństwo jest bardzo zmęczone i że wielu ludzi nie wierzy nikomu i po prostu nie poszło głosować. Liczyłem na frekwencję na poziomie 80 procent, więc na tym polu po prostu się rozczarowałem.
A sama kampania?
Trzeba było organizować ją dwutorowo: z jednej strony wskazać kandydatów, z drugiej zorganizować osoby, które tę kampanię miały poprowadzić. To była również kwestia znalezienia i zaangażowania wielu ludzi, tysięcy ludzi do kontroli wyborów, na wszystkich szczeblach. Komisje wyborcze okręgowe, obwodowe... - przecież my liczyliśmy się z tym, że mogą próbować fałszować te wybory, trzeba było im uważnie patrzeć na ręce. Wszystkie te sprawy organizacyjne realizowałem przy pomocy ludzi z podziemia. To był nasz podstawowy zasób kadrowy - nie zawiodłem się, sprawdzili się po raz kolejny, już w warunkach demokratycznych.
Co z kandydatami? Patrząc z perspektywy 30 lat na listę gdańską, wielu może zdziwić się, jakie nazwiska ona łączyła.
Kandydaci zostali wskazani przeze mnie, to byli ludzie w dużej mierze związani z podziemiem, których byłem pewny, że nie przejdą na drugą stronę, że komuniści ich nie podkupią. Musiałem liczyć się ze świadomością, że przypadkowi ludzie mogą przejść na drugą stronę, tym bardziej, że ówczesna władza miała narzędzia i możliwości i nie byliśmy pewni, w którą stronę to wszystko pójdzie. Stawiałem na ludzi sprawdzonych, jak Jan Krzysztof Bielecki czy Lech Kaczyński, ale na liście byli też robotnicy czy kobieta - Alina Pienkowska była moją żoną, nie wypadało mi umieszczać jej na liście, więc padło na Olgę Krzyżanowską, lekarkę. Zajmowałem się regionem gdańskim, interweniowałem tylko w jednym przypadku, elbląskim.
ZOBACZ: Mit "nocnej zmiany" - 4 czerwca to także rocznica odwołania rządu premiera Olszewskiego
No właśnie, i tutaj historia jest ciekawa, bo nieoczywista.
W sposób dyktatorski umieściłem tam na liście Jarosława Kaczyńskiego, bo dowiedziałem się, że w Warszawie nie otrzymał propozycji. Uważałem, że należy mu się to, że trzeba uwzględnić także i jego, niezależnie od tego, jaki jest układ warszawski. W Gdańsku nie mogłem go umieścić, bo na liście był już Lech Kaczyński. Padło na Elbląg.
Wspomina Pan tamte dni z entuzjazmem, radością, ale dzisiaj oceny są różne. Wybory tylko częściowo demokratyczne, łamane ustalenia co do ordynacji...
I dlatego głosowanie do Sejmu można było nazwać jako wybory kurialne. Do Senatu były już w pełni demokratyczne. Jeżeli chodzi o znaczenie wyborów, to można je krytykować, ale był to przełom. Drugi taki przełom po Sierpniu roku 1980. Tamten sierpień otworzył drogę do zmian w Polsce, wybił to okno, a 9 lat później otworzyła się furtka do przejęcia państwa przez siły demokratyczne. I ostatnia kwestia, którą wspominam w tamtym dniu - wieczorem dowiedziałem się o masakrze na Placu Tiananmen. Dla nas to było bardzo znaczące i symboliczne - dla Polski 4 czerwca to zwycięstwo demokracji i tych ludzi, którzy widzieli tę Polskę w pełni niepodległą, ale i demokratyczną. A w tym samym czasie w Chinach, gdzie miały miejsce podobne przemiany, gdy wydawało się, że ten kraj pójdzie też drogą demokratyczną - wszystko zostało zahamowane. I dlatego 4 czerwca jest okraszony w moich wspomnieniach i tamtym dramatem.
ZOBACZ: Rocznica masakry na placu Tiananmen. Policja nie pozwoliła na czuwanie
Nie ma Pan żalu czy pretensji, że po tych trzech dekadach nie da się uczcić tej rocznicy wspólnie, ponad podziałami?
Nie ma to znaczenia. Wiem, czym był 4 czerwca i jeżeli są osoby, które mają inne zdanie, to ich sprawa. Minęło ponad trzydzieści lat. W niektórych rodzinach taki czas oznacza, że między małżonkami niektórzy są po drugim rozwodzie, więc tym bardziej w polityce nie ma się co dziwić. Niektórzy interpretują tę dzisiejszą sytuację, ustawiając historię na swój sposób. Nie cieszy mnie to, ale i nie wywołuje przesadnie dużych emocji.