"Niepokój mieszka w lodówce". Kuba Goździewicz właśnie skończył kwarantannę

Polska
"Niepokój mieszka w lodówce". Kuba Goździewicz właśnie skończył kwarantannę
Kuba Goździewicz
Kuba Goździewicz, podróżnik, twórca nagrodzonego dokumentu "Dziewiąty" o drodze na Mount Everest i współautor filmów ButterEarth, przeleciał do Polski jednym z ostatnich samolotów rejsowych dopuszczonych do lądowania w Polsce

O Kubie Goździewiczu pisaliśmy dwa tygodnie temu, kiedy w Polsce wprowadzono stan zagrożenia epidemicznego. Przyleciał do Gdańska ostatnim rejsowym samolotem. Wylądował prawie trzy godziny po tym, jak zostały zamknięte granice. Na lotnisku przywitało go wojsko. A w domu... pełna lodówka.

- Wiedziałem, że przejście przez lotnisko będzie wyglądało inaczej niż zwykle, ale z perspektywy czasu wydaje mi się, że było to najbardziej surrealistyczne doświadczenie w moim życiu. Przez dłuższy czas byłem w kraju, gdzie pochłaniałem wolność filmując bezkres islandzkiej natury, by kilka godzin później sfotografować żołnierza mierzącego do tłoczącego się tłumu z termometru.

 

ZOBACZ: [TYLKO W POLSATNEWS.PL] Wrócił ostatnim samolotem do Polski. Przywitało go wojsko

 

- Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, mieliśmy pojedyncze rękawiczki, w samolocie maseczki kupione wcześniej. Ale to wszystko. Ludzie ocierali się o siebie, kłębili stykając łokciami. Normalnie, po ludzku. I dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że to był mój ostatni fizyczny kontakt z jakimkolwiek człowiekiem.

 

Kuba Goździewicz

 

Kuba kręcił na Islandii film. Nie poruszał się właściwie wcale po ośrodkach miejskich, a potem prosto z lotniska trafił do swojego pustego mieszkania. Znalazł się w grupie pierwszych Polaków wysłanych na obowiązkową, profilaktyczną kwarantannę. Do tej pory była ona jedynie zalecana powracającym do kraju, a przymus dotyczył osób, które miały kontakt z osobą zakażoną.

 

 

 

"Gapiłem się na jedzenie przez dobre 5 minut"

 

- Pierwsze godziny były zwyczajne. Podróżuje często, więc i często wracam. Po wypełnieniu wszystkich formularzy, przeczytaniu zaleceń, wiedziałem, że to żadne żarty, nie czułem się jednak zagrożony. Może to zabrzmi dziwnie, ale niepokój poczułem dopiero, gdy otworzyłem lodówkę. Zwykle po podróży jest ona pusta. Tym razem wypełniona po brzegi. Wcześniej wpadła mama z zapasami (ma klucz). To było tak dalece odbiegające od normalności, że gapiłem się na jedzenie przez dobre pięć minut.

 

- Na co dzień mieszkam ze swoją dziewczyną, ale ona od miesiąca była w Anglii - spełniała swoje marzenia kulinarne w kuchni jednej z lepszych restauracji. Chciała poduczyć się stażu. Czar prysł, bo w Londynie nikt nie dbał o środki ostrożności. Początek kwarantanny zleciał na planowaniu jej drogi powrotnej - samolot miała w poniedziałek, czyli już go nie miała - wspomina Kuba.

 

- Szybkie decyzje, milion telefonów i pomysłów jak wrócić. "Lotem do domu"? Wolne miejsca? Najbliższe były na 28 marca, a mieliśmy 15. Gdybym wtedy wiedział, że kwarantanna zaczyna się 24h po przekroczeniu granicy, na 100 proc. wsiadłbym w auto, głupio wierząc, że uda mi się pokonać trasę do Londynu i z powrotem. Ale na szczęście nie wiedziałem. Kupiliśmy bilet na poniedziaek do Berlina. I zaczął się kolejny dramat - Ola jest bardzo wrażliwa na punkcie narażania innych, a tu miała wracać środkami komunikacji publicznej, zdając sobie sprawę, że w Wielkiej Brytanii mogła się zarazić koronawirusem.

 

Tyle pomocy

 

- Wykluczyliśmy wszystkie osoby chętne do pomocy, którym Ola mogłaby zaszkodzić - ktoś chciał ją zawieźć z Berlina pod granicę, by mogła przejść, ale wiek powyżej 60. Ktoś inny miał ją odebrać, ale miał dziecko z astmą. Ola czuła się dobrze, żadnych symptomów, ale nigdy nie wiadomo. To planowanie i wykluczanie, jeszcze bardziej utwierdziło nas w przekonaniu, że ta kwarantanna jest ważna.

 

ZOBACZ: Nagłe wydłużenie kwarantanny dziennikarza Polsat News. Informację przekazała policja

 

- O tym, jak potrafimy sobie pomagać, przekonaliśmy się szybko - zawodowy kierowca tira dał ogłoszenie, że jedzie z Berlina w stronę Trójmiasta i może kogoś zabrać. Świadomy, że Ola wraca z Londynu dowiózł ją bezpiecznie do… prawie domu.

 

Kuba Goździewicz 

 

Rozdzieleni z rozsądku

 

- Nie wiem, skąd bierze się ta odpowiedzialność, ale tym razem wygrała z tęsknotą. Ola na granicy podała adres pustego mieszkania mojego taty - to tam na wszelki wypadek odbywa swoją kwarantannę. Jesteśmy rozdzieleni tylko trzema ulicami z szacunku dla zdrowia. Ta decyzja skazała mnie na 14 dni totalnej samotności i sprawia, że jeszcze bardziej się wkurzam, gdy widzę obrazki zapełnionych ulic i parków w Polsce i niekończących się trumien we Włoszech i Hiszpanii.

 

- Oczywiście, że dwa tygodnie były trudne. Samotność, cztery ściany, brak balkonu i ogródka sprawiają, że człowiek łazi po suficie, wyjąc o powietrze. Dla mnie najgorsze jest poczucie stania w miejscu - muszę gdzieś iść. Nigdy bym nie pomyślał, że można być zmęczonym siedząc w domu. A dla mnie to wysiłek większy, niż wędrówka 130 km pod górę do Everest Base Camp.

 

Kontrola do kontroli

 

- Z policjantami jestem już prawie zaprzyjaźniony. Pierwszą kontrolę miałem w trzecim dniu. Musiałem pomachać przez okno. Teraz wpadają jak do znajomego, czasem nawet dwa razy dziennie. Nie wiem, jak jest w innych miejscach i nie wiem, jak bardzo służby są tymi kontrolami zmęczone, ale czuję się zaopiekowany - zawsze pytają, czy wszystko mam, czy nie potrzebuję pomocy, zakupów, wyniesienia śmieci.

 

- O to akurat dba moja mama, mieszka po sąsiedzku - przynosi coś co kilka dni, a ja zgodnie z instrukcją odczekuję dwie minuty, zanim zabiorę zakupy z klatki - wchodzi w krew.

 


ZOBACZ: Nagłe wydłużenie kwarantanny dziennikarza Polsat News. Informację przekazała policja

 

- W piątek dzwoniłem do sanepidu, bo podobno zrobiło się zamieszanie z terminami zakończenia kwarantanny. Okazało się, że nawet nie mają mnie odnotowanego, ale policja mój numer miała. Z grupy, która ze mną leciała, wszyscy czują się dobrze, więc wygląda na to, że przetrwaliśmy.

 

Co teraz?

 

- Każdy mnie pyta, co zrobię, gdy będę mógł wyjść. Kwarantannę kończę o północy w niedzielę. Po prostu pójdę na spacer. W pojedynkę, sam. Pewnie dojdę pod balkon Oli, pomachać jej z dołu. Nie czuję, że mógłbym zrobić wszystko i nie czuję, że siedziałem za karę, żeby się teraz uwolnić.

 

- Żyję ze zleceń, jeżdżę po świecie, kręcę filmy, sezonowo robię klipy weselne. Nie wiem, jak to będzie wyglądać teraz. Na pewno nakręcimy z ButterEarth coś z naszego podwórka. To już nie jest świat, który znamy. Zmieniło się wszystko. Oczywiście z dużym prawdopodobieństwem się z tego podniesiemy. Ale MY jako ludzie, naród, kraj, mieszkańcy miast.

 

- Gdy myślę o tym, co się dzieje, najbardziej martwię się o moich przyjaciół i znajomych, którzy postawili wszystko na swoje marzenia - restauracje, puby, własne drobne biznesy - np. taki "Neon" w Gdyni. Normalnie zjadłbym tam jutro najlepszy obiad, jak miałem w zwyczaju po każdym powrocie do domu. A teraz ten obiad wzięty na wynos jest dla nich walką o przetrwanie. I nie wiem, czy będą w stanie dźwignąć ten ciężar.

 

ZOBACZ: Matka zakażona koronawirusem, babcia zmarła. Dzieci zostały same w domu na kwarantannie

 

- Najtrudniejszym filmem jaki kręciłem, była historia tragarzy z Nepalu. Tragedia przygniecionych kilogramami towarów ludzi - pochylonych staruszków i dzieci z nosami skierowanymi do ziemi. Ale oni przynajmniej wiedzieli, co będzie dalej. Wiedzieli, że ich trudna droga się skończy i zanim zacznie się następna będą mieli czas na chwilę oddechu. Wiedzieli, że przetrwają tam w Himalajach. A tutaj, teraz, w tym naszym tak odmiennym i bezpiecznym świecie każdy oddech i trwanie stają się tak trudne, jak na 5 tysiącach m n.p.m., gdy naprawdę brakuje powietrza.

sgo/grz/ polsatnews.pl
Czytaj więcej

Chcesz być na bieżąco z najnowszymi newsami?

Jesteśmy w aplikacji na Twój telefon. Sprawdź nas!

Przeczytaj koniecznie