Wybory w czasie wojny, kryzysu i zarazy
To jeden z paradoksów plemiennego myślenia. Jeśli patrzy się na Internet, zwolennicy przestrzegania rygorów, ba gonienia tych Polaków, którzy ich nie przestrzegają, zdecydowanie dominują. Ale szczególnie liczni są oni w grupie zwolenników obecnej władzy. O wyborach w czasie kryzysu, pisze Piotr Zaremba.
To tam tropi się niesforną młodzież, podobno dalej szukającą płochych rozrywek. To tam podejrzliwie opisuje się ludzi wychodzących na ulicę (może poza tymi, którzy próbują nadal uczęszczać do kościoła w niedzielę). Francję z jej wyborami lokalnymi w apogeum epidemii uznano za kraj podwójnie chory, także duchowo. Brak dyscypliny jest tam opisywany jako wkładanie kija w szprychy jedynie słusznej strategii „narodowej kwarantanny”. Lada chwila może padną na forach i blogach prawicowców wezwania do jej zaostrzenia – Czechy czy miotająca się od ściany do ściany Francja przetarły już szlaki.
Wybory podczas wojny?
Jest jeden znamienny wyjątek. Na tych forach i blogach nie komentuje się tego co ma się dziać 10 maja. Politycy PiS nie widzą na razie podstaw do rozmowy o przesuwaniu wyborów. Prawicowi komentatorzy przedstawiają takie żądania opozycji jako wyraz małostkowości. Widzą źli opozycjoniści, że rządzący dobrze sobie radzą w walce z kataklizmem, więc się boją wyników – pada raz po raz na prawicowych portalach. A zwykli zwolennicy nie wiedzą za to, jak sobie poradzić ze sprzecznością między ogólną filozofią życia społecznego, a tym jednym zdarzeniem.
No tak, tylko skoro samym niewychodzeniem na ulicę pomagamy rządowi, jak będzie można uzasadnić to jedno wielkie wyjście z domów tego dnia? Skoro mamy unikać zbiegowisk, jak wytłumaczyć, że tego jednego dnia państwo wygeneruje potężne kolejki do lokali wyborczych (pewnie byłyby to kolejki, skoro nie może być za dużo osób w jednym pomieszczeniu w tym samym momencie). I jak skłonić tysiące ludzi do pracy w komisjach wyborczych, skoro tak wielu unika wszelkich kontaktów i ludzkich skupisk?
ZOBACZ: Zaremba o Kościele (i kościołach) w czasach zarazy
Zacznijmy od przykładów historycznych. Nie jest tak, że wielkie kataklizmy zawsze prowadziły do odkładania demokratycznych wyborów. Stany Zjednoczone nie znają w ogóle takiej procedury. Terminy elekcji są tam zawarowane przez federalną konstytucję. W efekcie podczas drugiej wojny światowej odbyły się wybory do Kongresu w roku 1942 i prezydenckie wraz Kongresowymi w roku 1944.
Nikomu nie przyszło do głowy aby wzywać do ich odroczenia, chociaż prezydentowi Franklinowi D. Rooseveltowi zarzucano, że ma przewagę nad republikańskim konkurentem – jako głównodowodzący pokazywany w każdej kronice filmowej jako ktoś, komu życzy się zwycięstwa. Co gorsza nie umiano zagwarantować udziału w wyborach żołnierzom na froncie. Ostatecznie tylko niewielka ich liczba głosowała. Wygrali po raz kolejny demokraci, chociaż Roosevelt, któremu wypominano – słusznie – nienajlepszy stan zdrowia uzyskał tylko niewielką przewagę nad Thomasem Deweyem., gubernatorem Nowego Jorku.
To by świadczyło o sile niewzruszonych terminów. Są jednak także różnice. Wojna nie zakłóciła samej kampanii, bo toczyła się poza terytorium USA. Kampania więc w tym sensie była niezakłócona, nawet jeśli na spotkania wyborcze przychodziło nienaturalnie mało ludzi. Co więcej, nic nie groziło samym lokalom wyborczym. Można było do nich się udać bez żadnych problemów. W Polsce wszystko wskazuje na to, że będzie inaczej.
Paradoksy stanu nadzwyczajnego
Oczywiście w wypowiedziach polityków obozu rządowego można znaleźć trafne argumenty. Istotnie jeśli nie wiemy, co zdarzy się w maju, nie mamy też pewności, czy sytuacja będzie sprzyjać wyborom nawet po wakacjach. A to wtedy trzeba by je przeprowadzić, jeśli do ich przeniesienia miałby posłużyć jeden z dwóch stanów nadzwyczajnych: klęski żywiołowej lub wyjątkowy.
Świat nauki wróży wielomiesięczne, jeśli nie roczne zakłócenie reguł życia społecznego. Co wtedy, jeśli staniemy jesienią wobec sytuacji jeszcze mniej sprzyjającej procesowi wyborczemu? Czy wtedy opozycja nie postawi z kolei prawicy zarzutu, że wybory odwleka?
Ten argument jest mocny, choć naturalnie można by go obejść jakimś rodzajem rzetelnej umowy między stronami. Trudnej jednak przy tak chronicznym braku zaufania na linii rządzący-opozycja. Za to inne padające z prawicowej strony racje wydają się być naciągane.
Minister Michał Dworczyk czy europoseł Adam Bielan, rzecznik kampanii prezydenta, przypominają, że stany nadzwyczajne pozbawią Polaków części praw obywatelskich. Ale wystarczy pobieżna lektura ustaw aby się przekonać, że te ograniczenia nie są obligatoryjne. Rząd wprowadzać ma tylko te, które są potrzebne do przeciwdziałania konkretnym zagrożeniom. Gdyby opozycja się tego bała, rozumiałbym nawet. Jeśli boi się rząd, to boi się samego siebie. Co więcej, niektóre ograniczenia wprowadzono już teraz, na podstawie obecnego „stanu zagrożenia epidemicznego”. W ustawie o stanie klęski żywiołowej mówi się o możliwości zakazu rozmaitych form działalności gospodarczej czy wprowadzenia kwarantanny. To już się stało.
Inny argument, mniej klarownie wygłaszany, ale formułowany czasem przez ludzi z otoczenia prezydenta Dudy, jest taki, że jeśli głowa państwa wprowadziłaby któryś ze stanów tylko po to aby przesunąć wybory, naraziłaby się w przyszłości na odpowiedzialność konstytucyjną, czyli mogłaby stanąć przed Trybunałem Stanu. To jednak czysta teoria, gdyby doszło w tej sprawie do politycznego konsensusu. I wprowadzenie stanu wyjątkowego i przedłużenie stanu klęski żywiołowej ponad 30 dni wymagałoby zgody parlamentu. Jeśli opozycja głosowałaby za taką decyzją, to chyba nie po to aby stawiać potem głównego decydenta przez sądem.
Kaleka kampania
Oczywiście można spojrzeć na perspektywę wyborów 10 maja inaczej. Podsuwa tę ewentualność choćby sędzia Wiesław Kozielewicz, były szef PKW przekonujący, i to w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”, że skompletowanie składów komisji jest możliwe, a obecny tryb kampanii nikogo nie dyskryminuje, bo wszyscy kandydaci musieli się poddać rozmaitym ograniczeniom, łącznie z prezydentem Dudą. Temu pierwszemu argumentowi można wierzyć lub nie. To politycy rządowi, na czele z ogólnie szanowanym ministrem zdrowia Łukaszem Szumowskim, przewidują eskalację epidemii. A komisje muszą powstać już w pierwszej połowie kwietnia.
ZOBACZ:Tarczyński kontra Michnik. Hejtowanie jako zwyczaj
Co do równości w kampanii – stawianie zarzutu prezydentowi, że cynicznie wykorzystuje stan zagrożenia do swoich „gospodarskich wizyt” to przesada opozycji. Głowa państwa ma do nich takie samo prawo jak Roosevelt do jeżdżenia w roku 1944 do zakładów zbrojeniowych. Można wręcz twierdzić, że to jego obowiązek być z Polakami trwającymi na różnych posterunkach.
Mocniejsze jest kolejne spostrzeżenie. Dramatyczna sytuacja wyeliminowała w praktyce z porządku dziennego wszelkie inne tematy polityczne. To mają na myśli politycy, z innymi kandydatami na czele, twierdząc, że „kampanii nie ma”. Naturalnie można sobie wyobrazić, że nie będzie jej dalej - we wrześniu czy w październiku. Ale to jest mniej pewne.
ZOBACZ: Sejm o koronawirusie. "Dlaczego wybieraliście narty zamiast sztabów kryzysowych?"
Prawdopodobieństwo wygranej przez Dudę, czy kogokolwiek z PiS, jesienią jest na pewno bardziej problematyczne. I to nawet wtedy, gdyby rząd wykazał się sukcesami w zmaganiach z wirusem. Wątpię aby politycy polscy śledzili historyczne przykłady, ale i porażka Woodrowa Wilsona wraz z demokratami w roku 1918 i 1920 w USA i klęska torysów Winstona Churchilla w Wielkiej Brytanii roku 1945 nastąpiła po tym, jak te partie i ci liderzy poprowadzili swoje narody do zwycięstwa. Po prostu skumulowały się efekty niezadowolenia z wojennych trudności, a sama wojna przyniosła nowe spory i nowe idee. Oczywiście nie ma wcale pewności, czy frustracje Polaków nie będą już w maju wystarczająco silne, aby sama prawica zmieniła swoje zdanie na temat perspektyw swojej politycznej „wojny błyskawicznej”. Powodów jest aż nadto: od osaczenia ludzi w ich domach i kurczących się dochodów po wpadki służby zdrowia, które mogą się zmienić w spektakularną katastrofę (lub w każdym razie we wrażenie katastrofy). Tym bardziej nie wierzę aby majowy termin się utrzymał. Ciekawe, kto pierwszy po stronie rządzących zda sobie z tego sprawę.
Na pewno powiedzenie już dziś, że trzeba dokonać korekty tego terminu byłoby uczciwe z jeszcze jednego ważnego powodu. Otóż rządzący mają prawo oczekiwać od opozycji powściągnięcia wielkiej krytyki, choćby kierowanej pod adresem naszego systemu opieki zdrowotnej. Ona może się w pewnych momentach przekładać na nieskuteczność w wojnie z wirusem, którą polskie państwo musi wygrać. Bo owocuje aktami nieufności, nieposłuszeństwa, niechęci do współpracy. Dziś opozycja ma z tą powściągliwością kłopot. Czasem sięga po fake newsy i przerysowane oskarżenia. Ale tym bardziej złagodzenie ustawicznej szarpaniny między partiami jest w interesie nas wszystkich.
Senator PO Bogdan Klich bije na alarm z powodu rozkazu szefa MON, który nakazuje wojsku mocniej zaangażować się w walkę z epidemią. Jeśli Klich widzi w tym, lub udaje że widzi, zagrożenie dla naszych praw obywatelskich i demokracji, to oczywiście absurd. Ale konkluzja, że mamy już właściwie pierwociny stanu wyjątkowego, jest trafna. No właśnie, co z tym dalej zrobimy?
Czytaj więcej