Kino dawno przewidziało przyszłość - epidemię
Szef WHO ogłosił, że epidemia koronawirusa jest już pandemią. Liczba ofiar śmiertelnych przekroczyła 5 tysięcy, a całe terytorium Włoch stało się strefą chronioną. Łudziliśmy się, że do nas wirus nie dotrze, ale mamy już ofiarę śmiertelną. Kino jako pierwsze przewidziało, co grozi światu, choć twórcy nie podejrzewali, że filmy z gatunku science-fiction okażą się rzeczywistością.
Jeszcze niedawno większość filmów o epidemiach, umieszczaliśmy pod szyldem: kino katastroficzne (jeśli nie science-fiction). Dziś to, co oglądamy w filmach sprzed zaledwie dekady, albo nawet dwóch, jest tak bliskie naszym realiom, że odnosimy wrażenie, iż to my sami jesteśmy bohaterami tych produkcji.
Epidemia strachu - czyli, co przewidział Soderbergh?
Minneapolis, Minnesota, 3 mln mieszkańców
Beth (Gwyneth Paltrow) wraca do domu z podróży służbowej w Hongkongu. Z lotniska jedzie do domu z mężem (Matt Damon) i dziećmi. Gdy wcześniej, podczas przesiadki w Chicago, rozmawia przez telefon z kochankiem, kaszle robi wrażenie chorej. W Minneapolis trafia na ostry dyżur, trawiona gorączką. Tam dostaje ataku drgawek i… umiera. Zdruzgotany, oszołomiony mąż, wraca do domu i słyszy od niani, że synek źle się poczuł. Położył się i także umarł.
Londyn 8 mln 600 tys. mieszkańców
Młoda, elegancka kobieta jedzie taksówka do hotelu. Rozpina płaszcz, chyba ma gorączkę. W kolejnym, ujęciu personel hotelu znajduje ją martwą na łóżku. Cieknąca z ust ślina wskazuje na niedawny atak drgawek.
Tokio 36 mln mieszkańców
Japończyk w średnim wieku jadąc pociągiem, zdradza objawy tej samej choroby. Kaszle, pot spływa mu twarzy, wreszcie upada. Nie żyje. Współpasażerowie rejestrują wszystko na komórkach. W tym czasie w San Francisco, w Kalifornii popularny youtuber (Jude Law), nagrywa bliźniaczo podobne zdarzenie komórką i wrzuca do sieci, węsząc sensacyjny temat.
Steven Soderbergh w popularnym od kilku tygodni znowu filmie z 2011 roku "Contagion - Epidemia strachu" opowiada o pandemii wirusa, który zabija w kilka dni od zarażenia. Opowieść mocno trzymająca się ziemi, pełna liczb i faktów, które kojarzymy z epidemią SARS, nie odtwarza jednak tamtych wydarzeń, a luźno się nimi inspiruje.
Naszpikowany gwiazdami film (wśród lekarzy walczących z chorobą są też Kate Winslet i Marion Cotillard), pokazuje łańcuch rozprzestrzeniania wirusa. Po nitce, do kłębka. W finale odkrywamy więc, że kolejni bohaterowie, pochodzący z różnych miejsc świata, spotkali się w jednym miejscu. Soderberg prowadzi nas nawet na prowincję Guangdong, w Chinach, skąd pochodziły pierwsze ofiary SARS. Robiący spore wrażenie finał, którego nie zdradzimy, w obliczu namacalnego wirusa, o jakim słuchamy na okrągło, ogląda się dziś inaczej, niż przed dekadą, gdy film miał premierę.
Warto obejrzeć "Contagion" nie tylko po to, by dowiedzieć się, którym jego gwiazdom, reżyser pozwolił przeżyć. Chwilami będziemy mieli poczucie deja vu.
Gdy Kevin Spacey nie był drapieżnikiem
Znacznie wcześniejszy film Wolfganga Petersena zatytułowany po prostu "Epidemia" pamięta wielu z nas, choć nie za sprawą walorów artystycznych. Zrealizowany w 1995 roku idealnie trafił w swój czas - gdy wchodził na ekrany w Afryce trwała epidemia gorączka krwotocznej zwanej Ebolą. Zarobił wielkie pieniądze.
W filmie z gwiazdorską obsadą – w głównej roli epidemiologa Sama Danielsa mamy Dustina Hoffmana, wirus nosi nazwę Motaba, a jego nosicielem jest małpa, która wpada w ręce przemytnika. Ten zdołał ją przeszmuglować do Ameryki, i chciał sprzedać, ale ostatecznie zmuszony był wpuścić. Tak choroba dotarła do Kalifornii.
W obrazie Petersena wirus zabija w ciągu kilka godzin, kwarantannie poddane zostaje całe miasto. Daniels z grupą ekspertów musi znaleźć skuteczną szczepionkę, by nie dopuścić do światowej pandemii. W tym pozbawionym tajemnicy filmie, (winowajcę znamy od początku), gdzie Hoffman szarżuje niemiłosiernie, mamy nawet wątek miłosny, niestety, nieprzekonujący. Tym co robi wrażenie, jest widok wkraczającego do miasta wojska i odcięcie go od świata. (Dziś nie sposób, widząc te sceny, nie zastanawiać się czy nas to czeka?)
Choć mamy tu jeszcze takie gwiazdy jak Morgan Freeman i Donald Shuterland, najciekawszą kreację stworzył Kevin Spacey, nagrodzony przez Critic Choice Award za drugi plan. Nie sposób przyglądając się obsadzie, nie podumać nad tym, jak wyglądałaby ona dzisiaj? Nie dość, że po oskarżeniach o napaść seksualną przez kilku mężczyzn Spacey wyrzucony z Akademii i z serialu Netflixa, przestał istnieć jako aktor, to w krótkim czasie to samo stało się udziałem Dustina Hoffmana. Tyle, że oskarżony o molestowanie przez kilka pań Hoffman, nie doczekał się jeszcze sprawy sądowej. Hollywood już uznało go jednak winnym i także skreśliło.
Epidemia bezpłodności
Epidemie zrodzone w głowach twórców nie ograniczają się do wirusów. Napisana przez Phyllis Dorothy James książka "Ludzkie dzieci", o świecie bez przyszłości, stała się punktem wyjścia świetnego filmu Alfonso Cuarona, bijącego na głowy literacki pierwowzór.
Akcja filmu rozgrywa się w 2027 roku, gdy świat dopadła epidemia bezpłodności - od prawie 19 lat nie narodziło się żadne dziecko, a rasa ludzka zbliża się do wymarcia. Starzejący się świat pogrąża się w anarchii i bezprawiu. Nikomu na niczym nie zależy. Przyszłość nie istnieje. Dlatego furorę robi "zestaw do bezbolesnego samobójstwa". Ostoją normalności wydaje się tylko Wielka Brytania. Tyle tylko, że stała się krajem totalitarnym, zarządzanym przez wojsko, z imigrantami zamkniętymi w klatkach. (Przypominają irackich więźniów z Abu Ghraib). Jest też odcięta od reszty świata, co dziś w dobie Brexitu i kryzysu imigracyjnego brzmi proroczo. Własnych obywateli też zresztą brytyjski rząd nie lubi - organizuje zamachy na nich i zwala winę na opozycję.
ZOBACZ: Z powodu koronawirusa zamknięto największe kina w Polsce
Głównym bohaterem jest grany przez Clive’a Owena dawny urzędnik, którego była żona - teraz działaczka ruchu oporu (Julianne Moore), ukrywa kobietę w ciąży. Planuje wysłać ją w bezpieczne miejsce, ratując w ten sposób ludzkość przed unicestwieniem. Kobieta jest czarnoskórą imigrantką w ciąży, i to właśnie ona – niechciany wyrzutek, może stać się szansą dla ludzkości. Gdy opiekę nad nią przejmuje Theo, okazuje się, że chętnych do obrony nowego życia przybywa. Theo stoczy niemal prawdziwą wojnę z oddziałami wojska, genialnie sfilmowaną w siedmiominutowym ujęciu, (bez montażowych cięć), z których słyną Cuaron i jego operator.
Narodziny dziecka, jego dojmujący płacz w ogarniętym walkami mieście, zmieniają wszystko. Theo prowadzi matkę i córeczkę niczym święte, walki ustają. Otwarte zakończenie tej antyutopijnej opowieści science-fiction daje nadzieję, choć nie daje pewności, że misja na pewno się powiodła.
Zombie, czyli kino społecznych metafor
Zabójczy wirus, który rozprzestrzenia się przez ugryzienie, przemienia zdrowych ludzi w zombie. Pochodzenie wirusa jest nieznane, a liczba zainfekowanych rośnie z dnia na dzień. Były pracownik ONZ, Gerry Lane, kochający mąż i ojciec dwóch córek, zostaje oddelegowany wbrew własnej woli, do znalezienia sposobu na powstrzymanie pandemii, która zyskuje charakter globalny.
Brzmi znajomo? Oczywiście, bo to stosunkowo świeża (2013) opowieść o zombie szerzących śmiertelną epidemię - "World War Z" w reżyserii Marka Forstera, z Bradem Pittem w głównej roli.
Kino już jakiś czas temu wpadło na pomysł, że motyw zombie najlepiej sprawdza się gdy uczynimy go nośnikiem społecznych metafor – w „World War Z”, twórca „Marzyciela” postanowił z ich pomocą pokazać współczesny świat w kryzysie. Trupy w roli oburzonych podziałami społecznymi czy symbol odrzucenia? Dokładnie tak, i to po raz kolejny. Film dostał kategorię od lat 13, w związku z tym opowieść mocno złagodzono w stosunku do literackiego pierwowzoru Maxa Brooksa. Nie jest więc wcale strasznie, a bywa nawet śmiesznie – na przykład Brad Pitt pijący Pepsi na korytarzu pełnym zombie, wymusza wręcz wybuch śmiechu.
Nie ma tu jakiegoś głębszego przesłania – są świetne efekty specjalne w technice 3D, kapitalna - mroczna i melancholijna muzyka, no i emanujący niezawodnym spokojem, (i męskim seksapilem) Brad. W najważniejszych scenach staje sam jeden przeciw zombie, zamiast tradycyjnej: drużynowej akcji". Antidotum na wirusa zombie okaże się krzyżówka… ospy i wirusa zapalenia opon mózgowych, która działa jak kamuflaż – zaszczepieni stają się "nieatrakcyjni" dla zakażonych.
Na koniec całkiem inne, znacznie ambitniejsze zombie, choć ani groźne, ani krwawe za to zabawne, choć podszyte niewesołą refleksją. Mowa o Jimie Jarmuschu i filmie "Truposze nie umierają", z cudowną Tildą Swinton oraz Billem Murrayem i Adamem Driverem. Niesamowita historyjka o tym, że w wyniku odwiertów na Arktyce zostają zaburzone bieguny Ziemi i umarli powracają do życia, dla reżysera jest przyczynkiem do postawienia diagnozy współczesnego świata. Diagnozy smutnej.
- Nie grozi nam żadna nowa epidemia – zdaje się mówić Jarmusch. Wszyscy od dawna jesteśmy zakażeni. Dotknęła nas zaraźliwa epidemia konsumpcjonizmu, zmieniając w zakładników rzeczy. To my jesteśmy zombie, truposze za życia.
A przecież wiadomo: "Truposze nie umierają".