Chleb za 50 zł, zalane meliny, smród i obłęd. Bohater Powodzi Tysiąclecia ujawnia kulisy apokalipsy
Ginekolog Jerzy Zygmunt z woj. opolskiego w czasie Powodzi Tysiąclecia w 1997 roku uratował około 150 osób. Za swoje działania został odznaczony Krzyżem Zasług. Fragment wywiadu pochodzi z książki Marianny Fijewskiej "Trudny Przypadek. Prawdziwe historie polskich lekarzy".
Doktor Rambo.
Tak mnie nazwali dziennikarze.
Bo zjechałeś na linie z wojskowego helikoptera prosto na dach zalanego budynku, gdzie czekała matka i jej chore dziecko. W zębach miałeś strzykawkę z morfiną.
Strzykawkę miałem w kieszeni. Chyba. To nie jest bardzo wyraźne wspomnienie.
A jakie jest najwyraźniejsze?
Wspomnienie strachu. Miałem, i nadal mam, wielki lęk przestrzeni. Gdyby dzisiaj ktoś kazał, żebym leciał śmigłowcem, siedząc z nogami wystawionymi na zewnątrz, i wypatrywał rannych powodzian, to nie wiem, czybym się zgodził.
Może wtedy się o tym strachu nie myślało?
Żartujesz? Jak człowiek spuszcza się na linie, i to nie z helikoptera ratunkowego, jak chłopcy z TOPR-u czy z pogotowia, tylko z chamskiego wojskowego, gdzie dachówki wyrywa, jak pilot za nisko zejdzie, to człowiek ma pełno w gaciach.
Czy człowiek przeszedł jakieś przeszkolenie?
Oficer wręczył mi szelki, które miałem założyć, i powiedział tak: "Słuchaj, kurwa, tu są takie szelki, do których doczepiony jest ciężarek na sznurku. Jak ten ciężarek pierdolnie o dach czy cokolwiek, to znaczy, że za chwilę i ty stukniesz nogami o ziemię i będziesz mógł iść do chorego. Pod żadnym pozorem nie wypinaj się z tych szelek, bo cię już nigdy nie wyciągniemy”. No jajca jak cholera.
ZOBACZ: Ulewne deszcze i powódź we Francji. Nie żyją cztery osoby
A coś w ogóle to zapowiadało? Wielką powódź w 1997 roku.
Moja piwnica. To był początek lipca, od tygodni lało jak z cebra. Odra wzbierała. Tego dnia, kiedy wszystko się zaczęło, zalało mi piwnicę. Miałem tam prawdziwy basen. Ale nie zdążyłem nic zrobić, bo musiałem biec na dyżur. Mieszkam pięćset metrów od szpitala w Koźlu. To znaczy w Kędzierzynie-Koźlu. Kiedyś to były dwa miasta, ale połączono je w jedno. Dawne Koźle mieści się nad samą Odrą, więc i szpital zalało tak, że cały parter był podmoknięty. Kazano nam ewakuować pacjentów do Opola. Podstawili dwa autobusy. Ja, kolega chirurg i trzy pielęgniarki zgłosiliśmy się na ochotnika i pojechaliśmy z chorymi. Jak nas opolscy lekarze zobaczyli, to się zaśmiewali, że trochę popadało, a my już w panice. Powiedziałem im, że się tu wychowałem i rzekę znam jak nikt. I żeby się jeszcze nie zdziwili.
No i się zdziwili.
Ale to później. Przyjechaliśmy z powrotem do szpitala, dołączył do nas jeszcze jeden lekarz. Woda wzbierała, prąd wysiadł. Nie wyglądało to dobrze. Zaczęliśmy gromadzić bandaże, strzykawki, środki odkażające – wszystko, co mogłoby się przydać w razie powodzi. Chcieliśmy wyjść ze szpitala i zorientować się, jak wygląda sytuacja, a tu – szok. Nie da się. Wszystko zalane. Nie ma ulic, nie ma samochodów. Tylko tafla brudnej zielonej wody.
Ile czasu gromadziliście ten sprzęt?
To nie trwało długo – nie więcej niż trzy godziny. Dlatego gdy wyszliśmy ze szpitala, stanęliśmy jak wryci. Po jakimś czasie na odległość kilkudziesięciu metrów podjechał wóz straży pożarnej. Powiedzieli, że nie dadzą rady nas zgarnąć, że woda za bardzo wezbrała i że trzeba czekać do jutra.
Grupa lekarzy i pielęgniarek zamknięta w opuszczonym szpitalu na całą noc. Pamiętasz tamtą atmosferę?
Była dramatyczna. Wszyscy strasznie bali się o bliskich. Nie wiedzieli, gdzie są dzieci, oprócz tego, że nie w domach, bo domy zalane. Dziewczyny dostawały histerii. Był wieczór. Siedzieliśmy na pierwszym piętrze, a woda ciągle przybierała. Parter zalało do tego stopnia, że taflę od sufitu dzieliło może osiemdziesiąt centymetrów. I nagle słyszymy takie ciche jęki, jakby ktoś płakał albo piszczał. Dziewczyny wpadły w jeszcze większą panikę. "Może ktoś się topi, Jurek, idź zobacz!”. Wszedłem do wody i z głową przy samym suficie, trzymając się rur, zacząłem się przesuwać w stronę tego dźwięku. No i znalazłem przerażonego kota. Siedział na rurze kanalizacyjnej, trząsł się. Jeszcze kilka godzin i byłoby po nim. Skubany przeżył całą powódź! Trochę nas ta cała sytuacja rozbawiła, ale nie na długo. Kolega strasznie panikował, że nie wie, gdzie jego żona. Pytał mnie: "Jurek, kurwa, co ja mam zrobić?!”. Mówię: „Dawaj spirytus, będzie herbata”. Wzięliśmy basen, wiesz, taki, co się pacjentom pod tyłek podkłada, wyłożyliśmy go gazikami i zalaliśmy spirytusem, podpaliliśmy i postawiliśmy na tym szpitalny czajnik. Zagrzaliśmy wodę, dodaliśmy herbatę i pół litra spirytusu. Wyszła wystrzałowa mieszanina. Nalaliśmy wszystkim po szklance, usiedliśmy razem, wzięliśmy kota do głaskania i towarzystwo trochę się uspokoiło.
A ty?
A ja dziękowałem Bogu, że tydzień wcześniej wysłałem syna na kolonie nad morze. Mój dom stał pusty.
Udało wam się zasnąć?
To był taki półsen. Człowiek kilka razy się budził i w panice myślał: "Czemu jestem w szpitalu?!”, no i słychać było płacz dziewczyn. Jeśli pytasz, czyśmy spali jak dzieci, to nie. Nic z tych rzeczy.
Jaki widok zastaliście nad ranem?
Woda. Jedna wielka woda. I w oddali łódka. To był strażak. Podpływa do nas, mówi, że jakaś kobieta rodzi i trzeba lekarza. Jestem ginekologiem, więc na pokład wsiadam od razu. Dołącza jeszcze mój kolega chirurg, w razie gdyby potrzebne było wsparcie. Dzięki Bogu okazuje się, że to fałszywy alarm. Wracamy do szpitala, ale nie da rady tak bezczynnie siedzieć. Zastanawiam się, gdzie się podziali wszyscy mieszkańcy. Ci z bloków wleźli na wyższe piętra, ale ci z domków jednorodzinnych? Przecież część ludzi musi chodzić po mieście i szukać pomocy. I nagle zdaję sobie sprawę, że to miasto leży w niecce, ale rynek znajduje się na wzniesieniu i na pewno nie jest całkiem zalany. Płynę.
Wpław?
A jak? Inaczej się nie da. Zastaję taki widok: kilkanaście metrów kwadratowych oszczędzonych przez wodę, na których tłoczy się kilkadziesiąt osób. Wołają o pomoc, płaczą, trzęsą się. Płynę znów do szpitala, mówię moim, że trzeba się ruszyć. Zbieramy apteczki, wsadzamy do plecaków, a leki zgromadzone poprzedniego dnia wrzucamy do wielkiej miednicy i płyniemy. Bardzo ostrożnie, żeby niczego nie zalać. Na miejscu tworzymy punkt pomocowy, do którego natychmiast ustawia się sznur powodzian z otarciami, złamaniami i bez leków na astmę czy cukrzycę. "Panie, w tym domu jest martwa kobita” – krzyczy ktoś do mnie. Razem z jedną pielęgniarką biegniemy do chałupy. To już trochę za rynkiem, woda do kolan. Przed bramą oboje przewracamy się boleśnie o zalane wodą worki z piachem. Potłuczeni włazimy do domu, a tam leży kobieta. Nieprzytomna, ale żywa. Widzimy, że kilka dni wcześniej przeszła poważny zabieg chirurgiczny. Była słaba. Za słaba, żeby poradzić sobie w warunkach powodzi. Koleżanka wyjmuje worek ambu do resuscytacji, wentyluje. Oboje wiemy, że nie możemy zostać, są inni potrzebujący.
Zostawiacie ją?
Układamy w pozycji bocznej bezpiecznej i wychodzimy. Ale Opatrzność nad nią czuwa, bo wychodząc, spotykamy policjanta w żuku. Mówi, że dostał cynk. Za dziesięć minut na wysepce nieopodal wyląduje helikopter. No to wyjmujemy drzwi z zawiasów, ładujemy chorą i na żuka. Docieramy do wysepki, helikopter już czeka. Wojskowy. Pilot każe nam pakować kobietę i wsiadać, bo on nie wie, gdzie jest najbliższy funkcjonujący szpital. Wciskamy się z koleżanką na pokład, policjant zostaje. Tłumaczę pilotowi, że najbliższy szpital jest na terenie starego Kędzierzyna, kilkanaście kilometrów dalej. A on mówi: „Panie, przecież ja przed szpitalem nie wyląduję. Pan musisz mnie nawigować na jakieś puste miejsce, żeby dachówek nie powyrywało i żeby nikt nie ucierpiał”. To nawiguję na boisko. Lądujemy. Biegnę do…
Moment, to tam nie ma powodzi?
Dawny Kędzierzyn jest znacznie dalej od Odry niż dawne Koźle. Woda jeszcze tam nie dotarła. Więc biegnę do drogi i macham kierowcom, żeby się zatrzymali. Krzyczę, że jestem lekarzem. Że Koźle zalane. Że kobieta chora. Że transport do szpitala potrzebny. Ale nikt się nie zatrzymuje. I kiedy tak krzyczę, cały mokry, cały we krwi i błocie, zdaję sobie sprawę, że jestem obserwowany. Podnoszę wzrok i widzę elegancką, przeszkloną kawiarnię po drugiej stronie ulicy. Ludzie przerwali picie kawy i rozmowy. Patrzą na mnie w osłupieniu znad filiżanek.
Co to za wariat, myślą.
A jakże. Tam się powodzi nikt nie spodziewał. Nikt mnie poważnie nie traktował. Dopiero jakiś facet, kierowca fiata, staje i pyta, co trzeba. Jadę z nim pod śmigłowiec, ładujemy chorą i do szpitala. Kobita przeżyła. Pamiętam, jak żeśmy z koleżanką wyszli z tego szpitala, to nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Do Koźla nie było jak wrócić. Śmigłowiec odleciał. A my cali mokrzy, brudni… Koło szpitala był sklep Big Stara, gdzie nieraz jeździłem z synem. Sprzedawała tam bardzo miła pani. Powiedziałem jej, co się dzieje. Dała mi spodnie od dresu i bluzę, a koleżance bieliznę i jakieś ciepłe ubranie, bo trzęsła się z zimna. Potem poszliśmy na komisariat, gdzie policjanci pozwolili nam się przespać. Nad ranem zgłosiliśmy się z powrotem do szpitala, licząc, że uda się szybko wrócić do Koźla. Tam już czekali na mnie wojskowi. Przedstawił mi się oficer i wytłumaczył, że dobiera skład do ekipy ratunkowej śmigłowca. Podobno ten pilot, z którym leciałem poprzedniego dnia, powiedział, że jestem konkretny facet i że bardzo bym się przydał na pokładzie. "Chłopie – mówi oficer – to nie jest twój obowiązek, nikt cię nie będzie zmuszał do ryzyka, ale jeśli masz chęć pomóc tym ludziom, to idź”.
No i poszedłeś.
A co się miałem zastanawiać? Jak syn wrócił znad morza, zapytał: "Tata, a jakby ci się coś stało? Jak ja bym dalej żył?”.
A jak ty byś żył, gdybyś postąpił inaczej?
Źle bym żył. Ja jestem może staroświecki, ale uważam, że każdy facet powinien zrobić to samo. Nie wiedziałem, jak to synowi wytłumaczyć, ale sam zrozumiał. Dziesięć lat później, gdy Kędzierzyn-Koźle znów zalało, własnym kajakiem ewakuował ludzi z podtopionych domów.
Rodzinne bohaterstwo.
Rodzinne poczucie obowiązku.
Pamiętasz swój pierwszy zjazd z tego helikoptera?
A jakże! Dolecieliśmy na obrzeża Koźla. Pilot dostał informację, że gdzieś na dachu budynku Opla leży ranny człowiek. Wkładam do jednej kieszeni kamizelki strzykawkę, do drugiej ampułki z lekami i wyskakuję z helikoptera. Lina się miota, a człowiek modli. Ciężarek stuka. Jest grunt pod nogami. "Dzięki Bogu” – myślę, patrzę w górę, a załoga daje znaki, że będą wciągać mnie z powrotem, bo to jednak nie ten dach. Chodziło o blok po drugiej stronie ulicy.
To był pierwszy skok. A najgorszy?
Na obrzeżach miasta stały domki jednorodzinne. Wszystkie zalane do pierwszego piętra. Na jednym z balkonów zobaczyliśmy wywieszoną czerwoną szmatę, która miała sygnalizować, że ktoś jest nieprzytomny. Trzeba skakać do wody. Ale nic nie widać. Nie wiesz, czy pod tą brudną taflą nie ma szklarni, pręta wystającego z ziemi czy płotu. Prawdopodobieństwo, że się nadziejesz, ogromne. Że umrzesz – duże. Że ktoś inny umrze, jak nie skoczysz – też spore. A kiedy pomyślisz, że ten ktoś może być dzieckiem, to już nie kalkulujesz, tylko mówisz: "W imię Ojca i Syna…” i skaczesz. Na miękkie. Dziękujesz Bogu. Czekasz na pielęgniarkę, która też skacze, ale wie przynajmniej, że nie na twarde. Dopływasz do domu, widzisz ranne dziecko i znów dziękujesz Bogu, że nie stchórzyłeś.
Była śmierć?
Jedna. Po trzech dniach woda opadła na wysokość pasa i stanęła. Ludzie zaczęli wychodzić z kryjówek i szukać swoich bliskich. Ja, kolega chirurg i pielęgniarki próbowaliśmy uporządkować budynek pogotowia. Stworzyliśmy tam punkt pomocy. W pewnym momencie przyleciał do nas jakiś facet, pokazuje na dom oddalony o kilkadziesiąt metrów i mówi, że tam od trzech dni leży jego matka. "To czemu tam, kurwa, nie idziesz?” – wybucham, a on mówi, że się boi psa. Duży wilczur, od trzech dni nie jadł, to na pewno agresywny. Wchodzę, widzę psa. Biedny, wystraszony. Piszczy, bo na pierwszym piętrze leży jego martwa właścicielka. Wielu starszych ludzi nie chciało opuścić swoich domów w czasie powodzi. Widocznie ona też. Pomyślałem, że dobrze, że chociaż ten pies przy niej czuwał, jak umierała.
Jak wtedy wyglądało miasto? Ludzie po trzech dniach bez informacji, czy ich rodziny żyją, musieli być w kompletnej panice.
Ludzie mieli obłęd w oczach. Chodzili brudni, mokrzy, pokrwawieni. Jak zombi. Jedni wykrzykiwali imiona bliskich, inni siedzieli na dachach i płakali. Była też taka kobieta. Jeździła po rynku na rowerze w kółko i w kółko przez wiele godzin. Do dziś leczy się psychiatrycznie. No i ten smród. W wodzie pływały martwe zwierzaki i jedzenie, które porwało ludziom z lodówek. Byliśmy na skraju wybuchu epidemii, a szczepionek na tężec mieliśmy niewiele. Pamiętam, że chodziłem tak po mieście, w duchu dziękując Bogu, że nie ma tu mojego syna. Gdyby nie wyjechał, gdybym go zgubił, byłbym jednym z tych ludzi w obłędzie. A tak mogłem im pomagać. Nawet tym, którzy… szkoda gadać. Jacyś mężczyźni przyprowadzili do mnie pobitego trzydziestolatka. Oko spuchnięte, z nosa leje się krew. "Weź go pan, skurwysyna, od nas, żebyśmy mu nic więcej nie zrobili” – mówią. Okazuje się, że facet obrabował sklep. Nakradł chleba, wody, papierosów, ustawił się przy rynku i sprzedawał towar za absurdalnie wysoką cenę. A ludzie od trzech dni nie jedli, to mu dali w pysk…
Czytaj więcej