Zaremba o Lichockiej: Specjalistka od wycia
Był piątek, kiedy Joanna Lichocka wykonała w Sejmie swój sławny gest. Jeszcze tego wieczoru byłem w warszawskim Teatrze Dramatycznym na przedstawieniu złożonym z trzech jednoaktówek Vaclava Havla pod zbiorczym tytułem "Protest" - o dylematach z czasów komunizmu: nonkonformizm kontra przystosowanie etc.
Nie jest to spektakl komediowy, ale miejscami widzowie się śmieją. Bo dialogi bywają śmieszne. Ale salwy śmiechu wywołał dopiero jeden z aktorów w trzeciej jednoaktówce wykonując charakterystyczny ruch pocierania oka. Wszyscy rozumieli. Uświadomiłem sobie potęgę memu w mediach społecznościowych.
Z polityczki żywy mem
Gest nie miał żadnego związku z fabułą poza tym, że aktor, który wymyślił ten gag, naprędce grał kogoś raczej antypatycznego. I jak szybko to się rozeszło!
Ale to jednak tylko zabawy inteligencji. Ciężką sytuację Lichockiej w pełni pokazała mi dopiero sytuacja z poniedziałku. Jestem w najprawdziwszym centrum Warszawy, przy ruchliwym Rondzie Dmowskiego. Na wielkim ekranie wyświetlają antypisowską reklamę. Widzę twarz polityczki i jej wzniesiony palec. Jej wizerunek będzie wyświetlany, nalepiany, skanowany w tysiącach takich miejsc.
To zresztą paradoks - bo jest oskarżana o tak zwany hejt, a ścigana niczym doktor Goldstein z "Roku 1984" George’a Orwella. Rytualne wygrażanie jej wykrzywionej twarzy musi się kojarzyć równie źle, jak sam ten jej grymas.
ZOBACZ: Czarzasty poprawiał okulary środkowym palcem. Mucha zareagował
Widzę ten paradoks. Zresztą Lichocka ani nie przebiła najbardziej agresywnych harcowników z własnego obozu typu Krystyny Pawłowicz, ani nie może się ścigać w rewii agresji i niepowagi z takimi maskotkami opozycji, jak Klaudia Jachira. Tłumaczyła się niemądrze, ale druga linia jej obrony (nie przez nią samą, a kolegów i stronników) polega na przywoływaniu ordynarnych odzywek pod jej adresem posłów drugiej strony. Taki jest po prostu klimat w polskim parlamencie.
Ona jedynie nie wzięła pod uwagę tego, że akurat pośród mnóstwa podobnych gestów i okrzyków wybrała niewłaściwy moment i temat. Stała się symbolem nawet nie wulgarności wobec politycznych przeciwników, a bezduszności wobec chorych na raka. Co oczywiście jest absurdem, jak cała opowieść o tym, że PiS zabiera tym chorym jakieś pieniądze, żeby dać je propagandowej telewizji.
"Słychać wycie. Znakomicie"
A jednak jej nie żałuję. Przypominam sobie od razu wywoływane przez nią awantury w radiowych i telewizyjnych studiach mediów publicznych, więc w pełnej świadomości, że jako członek Rady Mediów Narodowych jest ich kontrolerką, w jakiejś mierze dyktuje na swoim polu warunki.
Przypominam sobie jej wpisy na twitterze, pełne pogardy wobec już nawet nie politycznych oponentów, a wobec ludzi odrobinę inaczej myślących.
Przypominam sobie - i to jest kwintesencja jej postawy - wpis: "Słychać wycie. Znakomicie", po tym, jak opozycja zareagowała gwałtownie na pomysł wprowadzania do Trybunału Konstytucyjnego Krystyny Pawłowicz i Stanisława Piotrowicza.
Nie była najbardziej agresywna ze wszystkich, ale można powiedzieć, że tym stwierdzeniem wyłożyła jedną z ważnych reguł pisowskiej polityki. Po pierwsze, prowokowania drugiej strony, wedle dawnych reguł platformerskich speców od marketingu walących w klatki z "prawicowymi małpami". Teraz z tego doświadczenia, opisywanego kiedyś przez prawicę jako przejaw bezprzykładnego cynizmu, próbują korzystać tacy ludzie, jak ona.
A zarazem to także wyznanie, czego sama w polityce szuka. To opis przyjemności, jakiej zaznawała. No to teraz z kolei inni postanowili pójść jej śladem i zabawić się jej kosztem.
ZOBACZ: "To tylko odgarnięcie włosa z policzka". Lichocka tłumaczy i przeprasza
Jest w tej "aferze", w sumie groteskowo niepoważnej, wymiar historii osobistej. Niegdyś sprawna dziennikarka, płaciła cenę za swoje odważne przejście na prawą stronę. Traciła miejsca w różnych redakcjach, bywała obrażana, traktowana jako polityczna ekstremistka, ktoś, kogo mniej się szanuje niż reprezentantów medialnego mainstreamu. Pamiętam tamte czasy.
Równocześnie zaś sama ewoluowała. Najpierw zrezygnowała z choćby markowania roli moderatora debaty, co całkiem nieźle robiła, choćby w latach 90. w Polsacie. Potem przestała jej wystarczyć sama obrona zestawu poglądów i wartości. Zaczęła walczyć o uznanie już nie idei, a najkonkretniejszych bieżących racji i interesów jednej partii za miarę wszechrzeczy. "My" - to ci dobrzy, "oni" - zawsze kłamią i źle życzą Polsce. To musiało ją zaprowadzić do polityki (choć dla porządku są przecież ludzie, którzy zachowując się i myśląc podobnie, wciąż pracują w mediach).
Można było odnieść wrażenie, że stając się wielkorządcą tychże mediów, szukała pośredniej rekompensaty za czasy, kiedy ją czasem zakrzykiwano. Wręcz odwetu na tak zwanym salonie. Zaprowadziło ją to bardzo daleko. Na telewizję odwróconego plecami do Rady Mediów Narodowych Jacka Kurskiego nie miała wielkiego wpływu. Ale w radiu panuje przekonanie o jej interwencjach, po których konkretni dziennikarze tracili audycje.
Tym to ciekawsze, że w wielu punktach Lichocka słabo pasuje do stereotypu prawicowej hunwejbinki. Mieszka w miasteczku Wilanów, jest bogata, długo zachowywała przyjazne stosunki z liberalnymi gwiazdami mediów, choćby zasiadając w radzie fundacji organizującej doroczny bal dziennikarski. Miała dość liberalne poglądy obyczajowe. Stawała się jednak zaprzysięgłą rewolucjonistką - niczym Doktor Jekyll zmieniający się w Mr Hyde’a. A potem od rewolucjonistki już tylko krok, by się zmienić w strażniczkę ortodoksji w nowym systemie.
Prezes szuka bitnego wojska
I to jest jeden wymiar tej historii. Jest i drugi - to gospodarowanie zasobami ludzkimi przez Jarosława Kaczyńskiego. Broniąc w roku 2013 rzecznika Adama Hofmana przed zarzutami towarzyskiej lekkomyślności, prezes PiS powiedział do swojego klubu: "Wolę mieć wojsko pitne, ale bitne".
Potem akurat z Hofmanem musiał się rozstać, ale w obecnym obozie rządowym, gdzie skądinąd łatwo podpaść, naruszyć zasady hierarchicznej dworskiej polityki, jedna rzecz uchodziła bezkarnie najczęściej: bycie radykalnym, hałaśliwym, skorym do okładania przeciwnika. Działo się to nawet wówczas, kiedy zyski z agresywności były wątpliwe albo zmieniały się w szkody. Po prostu prezes lubi, kiedy się za niego biją. Stąd fenomen wieloletniej bezkarności posłanki Pawłowicz chociażby.
Dziś wszyscy w PiS są na Lichocką wściekli. Opozycyjni kandydaci depczą Andrzejowi Dudzie po piętach, jeśli kampania zostanie przegrana, obwiniona zostanie między innymi Lichocka. A przegrana kampania to wielka trudność z utrzymaniem władzy nad rządem i parlamentem. W internecie nawet część zwolenników PiS burzy się na posłankę, jeśli nie w imię zasad, to zwykłej politycznej skuteczności.
Kaczyński wciąż może nie mieć pełnej świadomości rozmiarów tej burzy jako człowiek "niecyfrowy", który nawet telewizję ogląda nieregularnie. Takie sygnały docierają do niego z reguły tygodnie później, niż do innych polityków tej formacji. Jak wówczas zareaguje, nie wiadomo.
Lubi zapatrzoną w niego Lichocką, która próbując napisać z nim kiedyś książkę, spędzała długie godziny w jego gabinecie. Ma też żelazną zasadę, aby nie opuszczać swoich ludzi, kiedy atakuje ich druga strona, czego dowiódł przenosząc do TK Pawłowicz, a nawet odrzuconego przez pisowski elektorat Piotrowicza.
Na razie linię obozu widać było po wypowiedziach prezydenta i nowego rzecznika jego kampanii Adama Bielana. Andrzej Duda się odciął, choć bez wymieniania nazwiska. Bielan lekko zganił, ale też tłumaczył chamstwem drugiej strony. Możliwe więc, że Lichocka zostanie schowana, ale nie zmuszona do złożenia mandatu. A w przyszłości wynagrodzona jakąś synekurą.
Prezes wręcz lubi bawić się w tym względzie standardami zmieniając je we własne przeciwieństwo. Skądinąd może zawsze przypomnieć zastęp nieukaranych za różne grzeszki polityków partii opozycyjnych.
Ponieważ odpowiedzialność za swoje czyny to w polskiej polityce zjawisko niemal nieistniejące, nie będę się z tego powodu specjalnie unosił. Mogę raczej ubolewać nad przemianą zdolnej, bystrej i sympatycznej dziennikarki w człowieka z wiecznie wykrzywioną twarzą, osobę nieciekawą jak naprawdę wygląda świat.
Chociaż cynicznie napiszę, że gdyby z Lichockiej złożono jednak ofiarę, choćby jako owego przysłowiowego kozła, być może stałoby się jedno. Politycy nie przestaliby grzać nastrojów i klecić swoich karier na kontrolowanej histerii. Ale zawahaliby się czasem, kiedy do głowy przychodzą najdziksze pomysły. Chyba jednak i na to nie ma wielkiej nadziei.
Czytaj więcej