"Hekatomba komunizmu". Mija 30 lat od wyborów czerwcowych
- Wynik wyborów 4 czerwca 1989 r. to była hekatomba komunizmu. Musiało minąć trochę czasu, by uświadomiono sobie, że to koniec epoki, a nie wypadek przy pracy - mówił w rozmowie z polsatnews.pl prof. Andrzej Paczkowski. 30 lat temu odbyły się wybory do Sejmu i Senatu, które zakończyły się wielkim zwycięstwem Solidarności. Były one rezultatem porozumienia zawartego podczas obrad okrągłego stołu.
- W 1989 r. generał Jaruzelski, jego ekipa i cała władza komunistyczna były bardzo osłabione długotrwałym kryzysem. Komuniści byli skłonni do szukania jakiegoś porozumienia, ponieważ obawiali się, że reformy gospodarcze, które musiały zostać wprowadzone, spotkają się z oporem, a nawet gwałtownymi rozruchami. Uznano, że bezpieczniej te reformy będzie przeprowadzać pod osłoną, mając "Solidarność" jako partnera. Dlatego doszło do negocjacji - powiedział prof. Andrzej Paczkowski, historyk i działacz opozycji demokratycznej.
Prof. Jerzy Eisler zwrócił uwagę na dwie możliwe wersje wydarzeń, z których pierwsza zakłada, że rządzący chcieli "podzielić się" władzą, obowiązkami i odpowiedzialnością z przedstawicielami "Solidarności", natomiast zgodnie z drugą wersją, zupełnie odwrotną, chciano "przechytrzyć stronę solidarnościowo-opozycyjną, a strona rządową zasiadała przy okrągłym stole z niekoniecznie szlachetnymi, czystymi intencjami".
"Każda ze stron miała swoją wizję"
- Każda ze stron miała swoją wizję, jaka ta Polska miała być. Należy podkreślić, że dzisiejsza Polska jest dużo bliższa ówczesnych wizji ludzi "Solidarności", niż wizji ludzi PZPR, czy szerzej rozumianego obozu władz PRL - stwierdził w rozmowie z polsatnews.pl prof. Eisler.
- Był nacisk, głównie ze Stanów Zjednoczonych. Prezydent Ronald Reagan już w grudniu 1981 r. nałożył na Polskę sankcje i postawił trzy warunki dla ich cofnięcia: wypuszczenie więźniów, zniesienie stanu wojennego i rozpoczęcie rozmów. Dwa pierwsze warunki były stopniowo wypełniane, a po 1988 r. zaczęły się rozmowy - przypomniał prof. Paczkowski.
- Można powiedzieć, że prowadzenie rozmów było satysfakcjonujące także dla Związku Sowieckiego, bo Michaił Gorbaczow chciał, żeby w Polsce przeprowadzone były reformy - wskazał.
Rozmowy toczono przy okrągłym stole od 6 lutego 1989 r. w Pałacu Namiestnikowskim (obecnie Pałac Prezydencki) w Warszawie. Wypracowano wówczas porozumienie, na mocy którego miały się odbyć częściowo wolne wybory do Sejmu oraz całkowicie wolne do przywróconego Senatu.
Porozumienie było jednorazowe. Ustalono, że następne wybory odbędą się według demokratycznych zasad. Obrady okrągłostołowe doprowadziły także do legalizacji Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego "Solidarność" i NSZZ Rolników Indywidualnych "Solidarność". Także wtedy wyrażono zgodę na wydawanie "Tygodnika Solidarność" oraz "Gazety Wyborczej".
- Nie ulega dla mnie wątpliwości, że okrągły stół i wybory z 4 czerwca zapoczątkowały w Polsce wielki polityczny, społeczny, ekonomiczny, kulturowy, cywilizacyjny i wolnościowy proces przemiany państwa, społeczeństwa i narodu, tworzenia zupełnie nowego kształtu państwa z wyjątkiem kształtu terytorialnego, który nie zmienił się o centymetr w porównaniu do PRL. Mamy te same granice i innych sąsiadów, to ewenement na skalę światową. Tylko w Polsce, bez ruszania granic, dawnych trzech sąsiadów zastąpiło siedmiu nowych - zwrócił uwagę prof. Jerzy Eisler.
7 kwietnia 1989 r. uchwalono "Ustawę o zmianie Konstytucji PRL", w której wprowadzono zapis o Senacie oraz funkcji prezydenta. Niecały tydzień później wyznaczono termin pierwszej tury wyborów na 4 czerwca, natomiast drugiej - na 18 czerwca 1989 r.
"Jaruzelski nie miał wyjścia"
- Ekipa gen. Jaruzelskiego chciała "dokooptować" "Solidarność" przez wspólne deklaracje programowe i jakiś jej udział w rządzie, ale jej przedstawiciele odrzucili ten projekt i uznali, że w wyborach "Solidarność" będzie występowała z osobnym programem i osobną listą. Jaruzelski zgodził się na to, bo nie bardzo miał wyjście. Zerwanie rozmów bez jakiegoś wyraźnego pretekstu, oznaczałoby głęboką destabilizację - ocenił prof. Paczkowski.
W wyniku obrad ustalono, że wszystkie sto miejsc w Senacie oraz 35 proc. miejsc w Sejmie obsadzonych będzie w wyniku wolnej gry wyborczej. Pozostałe 65 proc. posłów zostanie wybranych z list podzielonych między Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą (PZPR) i jego sojuszników z Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego (PRON).
Prezydent miał być wybierany przez Zgromadzenie Narodowe, czyli obie izby - Sejm i Senat. W ten sposób wybory miały stać się "niekonfrontacyjne", przy czym PZPR uważała, że formuła ta oznacza także łagodną kampanię wyborczą.
- Założenie było takie, że kandydaci partii i stronnictw sojuszniczych nie będą publicznie atakowani, że nie będą obarczani odpowiedzialnością za kryzys ekonomiczny, całą sytuację polityczno-społeczną, ani że nie będzie im się wyciągać wiarołomstwa 13 grudnia 1981 r. Tutaj sytuacja była poza kontrolą. Niezależnie od tego jak działacze "Solidarności" w prasie, radiu czy telewizji nawoływaliby do głosowania, wydaje się, że większość społeczeństwa głosująca na "Solidarność" i tak dokonałaby tego typu selekcji. Rachunki ekonomiczne, społeczne, moralne, kulturowe i religijne były tak wysokie, że tym długopisem można było za wszystko rządzącym "podziękować" - mówił prof. Eisler.
"Strona solidarnościowa musiała improwizować"
- Kampania wyborcza trwała od połowy kwietnia do 4 czerwca. Oczywiście każda ze stron prowadziła ją inaczej. Strona rządowo-koalicyjna czyli PZPR, Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, Stronnictwo Demokratyczne, prorządowe partie katolickie, miały telewizję, gazety, radio, od dawna opracowane metody, plakaty wyborcze. Strona solidarnościowa musiała improwizować. Nie miała lokali, telefonów, samochodów ani pracowników - mówił prof. Paczkowski.
- Komuniści liczyli, że "Solidarność" nie zdoła się przygotować i dlatego wyznaczono tak szybki termin wyborów. Tymczasem nastąpiło "pospolite ruszenie", szlachta ze wszystkich zaścianków zbiegła się... Wyzwoliły się ogromne pokłady energii, inicjatywy, pomysły. Dosyć szybko przychodziła pomoc techniczna z zagranicy - maszyny do pisania, kserokopiarki - przypomniał prof. Paczkowski.
Plakaty wyborcze z Wałęsą
Kampania ze strony solidarnościowej była znacznie bardziej dynamiczna, natomiast kluczem do powodzenia było przyjęcie sposobu, zgodnie z którym na każde miejsce był tylko jeden kandydat "Solidarności", by między sobą nie konkurowano. - W PZPR tego nie było. Na jedno miejsce przeznaczone dla partii komunistycznej było nawet po kilkunastu kandydatów - podkreślił historyk.
"Solidarność" zachowała pełną dyscyplinę. Większość kandydatów do Sejmu i Senatu sfotografowała się także z Lechem Wałęsą. - "Solidarność" miała też pewną pomoc ze strony Kościoła i mimo, że nie była ona oficjalna, ustami Episkopatu, to często różnego rodzaju spotkania organizowane były na terenach kościelnych - dodał prof. Paczkowski.
4 czerwca 1989 r. odbyła się pierwsza tura wyborów do Sejmu i Senatu. Na 161 miejsc w I turze wyborów Komitet Obywatelski zdobył 160 miejsc, a jedno brakujące - w II turze. W Senacie zdobyto natomiast 99 głosów.
"To nie było jedno potknięcie"
- Wynik wyborów to była hekatomba komunizmu. Strona rządowa po przegranych wyborach analizowała co zawiodło. Musiało minąć trochę czasu, żeby uświadomiono sobie, że to koniec epoki, a nie wypadek przy pracy, czy jedno potknięcie. To były wybory, które zadecydowały o tym, że planowana przez Jaruzelskiego reforma gospodarcza przekształciła się w transformację ustrojową. Ten moment był określony przez wybory, a nie bunt, strajk czy krwawe zamieszki. W związku z tym nie zostawiły one wyraźnego śladu. Dlatego są takie problemy z uznaniem 4 czerwca za jedno najważniejszych wydarzeń w historii Polski - zaznaczył prof. Paczkowski w rozmowie z polsatnews.pl.
"Może nie wiedzieli na kogo głosować"
Jednak w pewnym sensie wybory 4 czerwca były także negatywnym zaskoczeniem. W pierwszej turze wzięło udział 62 proc. uprawnionych do głosowania. - Dzisiaj to nam się może wydawać dużo, ale wtedy wszyscy byli przyzwyczajeni, że w wyborach jest ponad 90 proc. Frekwencja była znacznie niższa niż oczekiwano. Okazało się, że 1/3 Polaków nie uważała tego wydarzenia za ważne. Badania przeprowadzone zaraz po wyborach potwierdziły, że duża część osób nie wierzyła, że coś zasadniczo ulegnie zmianie - mówił prof. Paczkowski.
- Same wybory miały charakter plebiscytu: za obozem rządowym lub przeciw. Może dlatego tak dużo osób się wstrzymało, bo nie wiedzieli na kogo głosować - dodał.
Wyniki wyborów spotkały się z entuzjazmem strony solidarnościowej i szokiem obozu rządowego. - Nie spodziewano się tego. W maju 1989 r. kierownictwo partii obawiało się, żeby "za bardzo nie wygrać wyborów" do Senatu, bo cała operacja stanie się niewiarygodna - przypomniał dr Łukasz Kamiński.
"Gorzki aspekt"
- Myślę, że euforia obejmowała także tych, którzy po stronie opozycji krytykowali rozmowy z władzą, jak i udział w częściowo wolnych wyborach. Później te nastroje zaczęły się nieco zmieniać i warto pamiętać, że dla wielu osób niezrozumiałe było chociażby rozpisanie mandatów z listy krajowej do drugiej tury wyborów na miejsca dla partii jej sojuszników. To był pierwszy gorzki aspekt dla wielu osób. Drugi to był wybór kilka tygodni później gen. Jaruzelskiego na prezydenta PRL. Także te nastroje zaczęły się później różnicować, co wynikało z narastającego konfliktu wewnątrz obozu "Solidarności" związanym z tym, czy to zwycięstwo 4 czerwca zostało wykorzystane, czy przynajmniej częściowo zmarnowane - powiedział polsatnews.pl dr Kamiński.
8 czerwca zmieniono ordynację wyborczą umożliwiającą obsadzenie 33 mandatów z listy krajowej przez koalicyjnych kandydatów.
- Co do znaczenia 4 czerwca panuje pewien konsensus, na pewno większy niż w przypadku okrągłego stołu czy późniejszych wydarzeń. On jest związany z tym, że 4 czerwca do głosu - jedyny raz w tym roku przemian - doszło społeczeństwo. Ci którzy krytykują obrady, czy w ogóle zawieranie porozumienia z komunistami, doceniają zachowanie społeczeństwa, które było także trochę przeciwko elicie solidarnościowej. Elita ta, chociażby wzywała do tego by nie skreślać listy krajowej, aby wybierać z tych list partyjnych, czy sojuszników partii jakiś lepszych kandydatów. Społeczeństwo natomiast nie tyle głosowało w wyborach, co wzięło udział w pewnym plebiscycie, który oznaczał odrzucenie nawet zreformowanego systemu komunistycznego w Polsce - mówił dr Kamiński.
"Wasz prezydent, nasz premier"
Po wyborach, na łamach powstałej w wyniku okrągłostołowych obrad "Gazety Wyborczej", ukazał się tekst "Wasz prezydent, nasz premier" autorstwa redaktora naczelnego gazety Adama Michnika. W tekście sformułowano postulat podziału władz w państwie. Pierwszą próbę sformowania nowego rządu podjął gen. Czesław Kiszczak, jednak poza opozycją wystąpiła przeciwko niemu także część klubu poselskiego PZPR.
24 sierpnia 1989 r. Sejm powołał na stanowisko szefa rządu Tadeusza Mazowieckiego - pierwszego powojennego niekomunistycznego premiera.
Czytaj więcej