Za śmierć dzieci winią strażaków. Nie zgadzają się z wyrokiem sądu
Marta i Sebastian czekali na ratunek w wywróconej do góry dnem łodzi na Jeziorze Powidzkim. Mimo interwencji strażaków ochotników, zginęli. Według świadków łódź zaczęła nabierać więcej wody, gdy holowano ją do brzegu. Sąd uniewinnił jednego ze strażaków i skazał na grzywnę innego. Rodziny ofiar mówią "Interwencji", że do tragedii by nie doszło, gdyby skorzystano z pomocy obecnych na brzegu nurków.
Marta i Sebastian mieli mnóstwo wspólnych planów i marzeń. Majówkę 2011 roku postanowili spędzić ze znajomymi nad Jeziorem Powidzkim. 1 maja była ładna pogoda. Sebastian miał patent żeglarski, był też ratownikiem WOPR. Wypożyczyli więc łódkę i wspólnie ze znajomymi wypłynęli na jezioro. Marta i Sebastian byli w kabinie.
- Przyszedł szkwał, mocno zawiało i kolega, ten Przemek, nie utrzymał masztu. Łódka się położyła, ale było w niej powietrze. Nie było niebezpieczeństwa, że zatonie - powiedziała Alicja Rożek, matka Sebastiana.
Wrócił po Martę
Marta z wywróconej łodzi zadzwoniła na numer alarmowy po pomoc.
- Sebastian postanowił wypłynąć z łodzi, żeby pokazać Marcie, że to możliwe. Planowali, że ona wypłynie za nim. Tak się nie stało, więc wrócił tam - relacjonował Tomasz Siedlecki, świadek zdarzenia i kolega Sebastiana.
W czasie, kiedy strażacy ochotnicy dotarli do Giewartowa, gdzie próbowali zwodować swoją motorówkę, byli tam płetwonurkowie z Łodzi. Chcieli pomóc.
"Mieliśmy sprzęt gotowy do nurkowania"
- Był wśród nas instruktor ratownictwa wodnego, mieliśmy sprzęt gotowy do nurkowania, ale usłyszeliśmy odpowiedź, że nasza pomoc nie jest potrzebna, bo wszyscy trzymają się łodzi i wszystko jest pod kontrolą. Mogliśmy udowodnić, że jest wśród nas ratownik WOPR i że niektórzy z nas mają przeszkolenie medyczne, jak i umiejętności pozwalające na podejmowanie ludzi z wody. Nie poproszono o takie dokumenty - powiedział płetwonurek Radosław Jakubowski.
Strażacy popłynęli więc sami. Kiedy w końcu dotarli do poszkodowanych, okazało się, że sytuacja jest dużo trudniejsza niż podejrzewali.
- Do tej pory nie wiem, kto był kierownikiem tej akcji. Oni się przekomarzali, kto skoczy do tej wody, kto nie powinien. W końcu jeden skoczył, ale po paru minutach było mu za zimno - przekazał Tomasz Siedlecki, świadek zdarzenia.
- Próbowali tę jednostkę podnieść przy pomocy wiatru bez dodatkowego sprzętu, te próby też nie przyniosły skutku - mówił Sławomir Brandt, rzecznik Państwowej Straży Pożarnej w Wielkopolsce.
"Głosy spod pokładu ucichły"
- Pociągnęli łódkę do brzegu i - jak zeznali inni strażacy, którzy byli w tej trójce - w tym momencie głosy spod pokładu ucichły - dodała Monika Nowak, siostra zmarłej Marty.
Kiedy strażacy doholowali łódź do brzegu i dostali się do kabiny, Marta i Sebastian już nie żyli.
Prokuratura postawiła zarzuty dyspozytorowi Mariuszowi P. i dowodzącemu akcją ratowniczą Andrzejowi K. Ostateczny wyrok zapadł dopiero rok temu. Dowodzący akcją został uniewinniony, a dyspozytor skazany na karę grzywny w wysokości 4 tys. zł. Obaj strażacy nadal pracują w jednostkach państwowej straży pożarnej.
- Dlaczego pani sędzia tak zdecydowała? Przecież byli słuchani biegli i cały czas mówili, że jest to wina strażaków, że była źle prowadzona akcja - wskazała Janina Nowak, matka Marty.
- Kierujący akcją w tych warunkach w zasadzie nie powinien podejmować żadnych decyzji, bo tymi środkami, którymi dysponował, mógł on jedynie podjąć osoby poszkodowane z wody - poinformował Marek Ziółkowski, rzecznik Sądu Okręgowego w Koninie.
"Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy"
- Dla mnie temat jest skończony i nie ma nad czym dyskutować. W danej chwili zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy – przekazał strażak dowodzący akcją ratunkową.
- Czas to mało, że nie leczy ran, to dodaje jeszcze. Życie naszych dzieci zostało wycenione tak nisko, że po prostu człowiekowi się nie mieści to w głowie - podsumowała Alicja Rożek, matka Sebastiana.
Czytaj więcej
Komentarze