Wpływowy buddyjski mnich oskarżany o molestowanie. Chińska policja wszczęła śledztwo
Policja wszczęła dochodzenie przeciwko jednemu z najbardziej wpływowych buddyjskich mnichów w Chinach. Duchownemu zarzuca się molestowanie seksualne mniszek w kierowanym przez niego klasztorze na przedmieściach Pekinu - poinformowały w czwartek chińskie władze.
Śledztwo Państwowego Urzędu ds. Wyznań (SARA) wykazało, że mnich Longquan Xuecheng wysyłał kobietom napastliwe wiadomości tekstowe, stawiał świątynie bez odpowiednich pozwoleń budowlanych oraz źle zarządzał finansami klasztoru Longquan, którego jest opatem - napisano w komunikacie SARA.
Sprawa została przekazana pekińskiej policji, która ustala, czy mnich złamał prawo - dodano.
Doniesienia złożyły najpierw dwie mniszki
Prócz zarządzania klasztorem Longquan Xuecheng jest również członkiem najwyższego organu doradczego rządzącej Komunistycznej Partii Chin (KPCh), a do niedawna pełnił funkcję prezesa Chińskiego Stowarzyszenia Buddyjskiego, ale ustąpił z niej już po wybuchu skandalu z domniemanym molestowaniem.
W komunikacie SARA napisano również, że Xuecheng podejrzewany jest o "naruszenie zasad buddyjskich" i może zostać dyscyplinarnie ukarany przez Chińskie Stowarzyszenie Buddyjskie.
SARA wszczęła dochodzenie przeciwko Xuechengowi po doniesieniu złożonym przez dwie byłe mniszki klasztoru Longquan. Przygotowały one 95-stronicową dokumentację sprawy, zawierającą m.in. zeznania domniemanych ofiar mnicha, od których miał on m.in. żądać "przysług seksualnych".
Akcje podobne do #MeToo
51-letni Xuecheng, który, jak większość buddyjskich mnichów, złożył śluby czystości, zaprzeczał tym zarzutom. W sieci społecznościowej Weibo (odpowiednik zablokowanego w Chinach Twittera) ocenił, że opierają się one "sfabrykowanym materiale" i "zniekształconych faktach".
Sprawa mistrza Xuechenga, którego pełne nazwisko brzmi Shi Xuecheng, uznawana jest za jeden z największych skandali, jakie wybuchły w Chinach, odkąd popularność w tym kraju zaczęły zdobywać ruchy podobne do międzynarodowego #MeToo.
PAP
Czytaj więcej
Komentarze