Koszmarny wypadek w pralni. Maszyna wciągnęła i zmiażdżyła rękę. "Ważniejszy był magiel, niż moje życie"
Do zdarzenia doszło w Luboniu koło Poznania. Magiel przemysłowy w miejscowej pralni wciągnął rękę pracującej tam legalnie Ukraince. Pochodząca z Łucka na Wołyniu kobieta chciała wyciągnąć zawinięty kawałek materiału. Jak twierdzi - należało to do jej obowiązków. Kobieta przez blisko 45 minut czekała w potwornym bólu, zanim wyciągnięto rękę. Lekarze musieli ją amputować. UWAGA: drastyczne zdjęcia.
- Wyciągałam materiał i ta poszwa poszła z moją ręką. Głośno krzyczałam. Podbiegła Polka, szukała, aby wyłączyć maszynę. Ręka została wciągnięta. Przyjechała straż pożarna, chcieli piłą ciąć tę maszynę, żeby rękę wyciągnąć. Jak to zobaczył właściciel, zaczął mówić, że nie wolno. Ważniejszy był magiel, niż moje życie - twierdzi Alona Romanenko.
Mogła stracić życie
- Nie wiemy, jak na to reagować, wszystko mieliśmy sprawne. Chcieli to rozciąć, my im powiedzieliśmy, że tam jest olej i że jeżeli włożą te szczypce, to sami się poparzą - mówi właściciel pralni.
Podobno ze względów bezpieczeństwa oraz troski o życie i zdrowie pacjentki ratownicy zdecydowali, że zmiażdżona ręka zostanie wyciągnięta z prasowalnicy magla powoli. W maszynie włączono tzw. awaryjny bieg wsteczny. W sumie Ukrainka przez prawie 3 kwadranse była uwięziona. Przez ten cały czas była świadoma i cierpiała z bólu.
- Było to zmiażdżenie lewej ręki, połączone z wysoką temperaturą, w której to zmiażdżenie miało miejsce. Wykonaliśmy operację ratującą życie - mówi o amputacji Stanisław Rusek ze Szpitala Miejskiego im. J. Strusia w Poznaniu.
Nikt jej nie przeszkolił
29-letnia Alona z zawodu jest kelnerką. Do Poznania przyjechała w listopadzie zeszłego roku. Jej mąż od sierpnia pracował w Polsce. Chcieli polepszyć swój byt, bo z pracy na Ukrainie nie mogli się utrzymać. Kobieta pracę w pralni rozpoczęła 4 dni przed tragedią - 11 grudnia. Miała otrzymywać 13 złotych za każdą przepracowaną godzinę.
- Przeszkolenia z obsługi sprzętu nie było żadnego - twierdzi pani Alona. Na miejsce tragedii wezwano służby ratunkowe oraz inspekcję pracy. Natomiast policję właściciele pralni zawiadomili dopiero po godzinie 18:15, czyli 8 godzin po wypadku. Wówczas policyjny technik nie miał już możliwości zabezpieczenia żadnych śladów. Prokuratura została zawiadomiona jeszcze później i to nie przez pracodawcę, który miał obowiązek zrobić to natychmiast.
- W momencie kiedy policjanci przyjechali na miejsce, praca w pralni odbywała się normalnie. Będziemy sprawdzać wraz z prokuratorami, czy nie doszło do narażenia tej pani na utratę życia i zdrowia - informuje Patrycja Banaszak z Komendy Miejskiej Policji w Poznaniu. Zakład kontroluje też inspekcja pracy.
Maszyna miała być niezabezpieczona
- Brakowało zasłony. Gdyby była, ręki by się nie wsadziło. Gdyby było szkolenie, to też by tego wypadku nie było - uważa Andrij Romanenko, mąż pani Alony.
Reporter: Podobno nie było osłony w tej maszynie?
Właściciel pralni: Nie ma takiej opcji.
Reporter: Czyli sama sobie wsadziła rękę do maszyny?
Właściciel pralni: Nie mówimy, że sama. Nie powinna się pojawić tam, gdzie się pojawiła.
Właściciel pralni twierdzi, że Ukrainka przeszła odpowiednie przeszkolenie, ale nie chciał wziąć udziału w konfrontacji z mężem pani Alony. Ten pokazał nam znalezione w internecie fotografie podobnego magla. Są tam widoczne zabezpieczenia z boku maszyny, których jego zdaniem w Luboniu nie było.
Interwencja, polsatnews.pl
Czytaj więcej