"Wyrok" NFZ. Ratujący życie lek nie dla niej
Mariola Markiewicz przegrywa walkę ze złośliwym nowotworem piersi. W Polsce jest refundowany lek, który mógłby zwalczyć chorobę. Niestety, podaje się go osobom, u których nawrót nowotworu nastąpił co najmniej po roku od zakończenia standardowego leczenia, a u pani Marioli stało się to szybciej. Kobietę wykluczyły z programu kryteria czysto urzędnicze, medycznych przeciwwskazań do leczenia nie ma.
Spokojne, rodzinne życie 38-letniej Marioli Markiewicz, jej męża i syna legło w gruzach pod koniec 2014 roku, kiedy kobieta wyczuła guza w piersi. Diagnoza brzmiała jak wyrok: nowotwór złośliwy.
- To był mój "prezent" na Boże Narodzenie. Brałam chemię do maja, sześć dawek, a w czerwcu była mastektomia. W lipcu i sierpniu miałam radioterapię - opowiada kobieta.
Nawrót po pięciu miesiącach
Rodzina sądziła, że najgorsze za nią. Niestety w marcu tego roku, po pięciu miesiącach od zakończenia leczenia, choroba wróciła. Pojawiły się kolejne guzy.
W Polsce jest dostępny lek, który mógłby pomóc w wyleczeniu pani Marioli albo przynajmniej w przedłużeniu jej życia o kilka lat. To Perjeta. Niestety, pani Mariola nie może go dostać.
- Myśleliśmy, żeby chorą zakwalifikować do programu, niemniej w kryteriach włączenia jest zapis, że pacjentka może być zakwalifikowana tylko wówczas, jeśli nawrót choroby nastąpił po roku od zakończenia leczenia uzupełniającego - powiedziała "Interwencji" Iwona Drab-Mazur, kierownik Centrum Onkologicznego Wojewódzkiego Szpitala w Tarnobrzegu.
Jak tłumaczy, nie ma przeciwwskazań medycznych do podania go wcześniej. Nie można tego zrobić jedynie "z powodów urzędniczych".
"To jakby podpisywać wyrok śmierci"
- Czy miałam powiedzieć chorobie: wróć za 12 miesięcy, a nie po 5? W każdym kraju Unii Europejskiej ten lek jest dostępny od razu, tylko nie u nas. Nie rozumiem ludzi, którzy mogą decydować o życiu albo śmierci. Co to jest? To jakby podpisywać wyrok śmierci - powiedziała pani Mariola.
Kobieta postanowiła walczyć. Liczyła na to, że urzędnicy zrozumieją jej sytuację i umożliwią refundowane leczenie. Niestety. Jej rozpaczliwe wołanie o pomoc pozostało bez odpowiedzi.
- Mam maile, które wysłałam do Ewy Kopacz, do NFZ, do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, do prezydenta, do Beaty Szydło, do Kancelarii Ministra Zdrowia, nikt się nie odzywa - powiedziała Mariola Markiewicz.
Bez jakiejkolwiek pomocy
Urzędnicy Narodowego Funduszu Zdrowia twierdzą, że nie mogą rozpatrywać odwołań. Odesłali chorą do resortu zdrowia, a ten pozostaje nieugięty.
"Kryteria włączenia i wykluczenia z programu lekowego dla danego produktu leczniczego mają na celu wyselekcjonowanie populacji, która odniesie największą korzyść z leczenia daną substancją czynną. Nie istniały podstawy, aby ograniczenie czasowe 12 miesięcy podważać na którymkolwiek etapie procesu refundacyjnego" - głosi treść wyjaśnienia ministerstwa.
Mimo nawrotu choroby, pani Mariola od dwóch miesięcy nie ma żadnego leczenia. Nawet gdyby sprzedała wszystko, co ma i wzięła kredyt, nie jest w stanie sama sfinansować leczenia.
750 tys. zł rocznie
- Lek jest bardzo drogi. Jedna dawka kosztuje 40 tys. zł. To są nieosiągalne dla mnie pieniądze. Roczne leczenie to koszt 750 tys. zł - wylicza Mariola Markiewicz.
- Nawet jakbym dom zastawił, to by starczyło na dziesięć dawek. A po dziesięciu dawkach co? - pyta Marcin Markiewicz, mąż pani Marioli.
Ostatnią deską ratunku dla chorej kobiety jest zbiórka pieniędzy. - Chciałabym, żeby to się dobrze skończyło, mam syna, którego chciałabym wychować, a niestety w tej sytuacji nie wiem, czy to będzie możliwe - przyznała.
"Interwencja"
Czytaj więcej
Komentarze