Wracał do Argentyny, by umrzeć. Koszmar szesnastolatka na lotnisku Heathrow
Umierający podopieczny łódzkiego hospicjum przy Fundacji Gajusz, 16-letni Napu, wraz z rodzicami miał wrócić do rodzinnego Buenos Aires. Bliscy zadecydowali, że chłopiec powinien odejść w domu, w gronie rodziny. Nikt nie przypuszczał, że i tak ekstremalnie trudna, wielogodzinna podróż do Argentyny, może zostać przerwana koszmarnym epizodem w Londynie. Wszystko przez obsługę lotniska Heathrow.
Stan Napu, chłopca cierpiącego z powodu mukopolisacharydozy, choroby genetycznej atakującej układ trawienny i oddechowy, pogarszał się z dnia na dzień.
- Rodzice, Argentyńczycy mieszkający i pracujący w Polsce, podjęli decyzję, że Napu powinien odejść wśród bliskich. Nie było ich stać na transport medyczny, dlatego postanowiliśmy im pomóc zorganizować podróż do Argentyny - mówi polsatnews.pl Tisa Żawrocka-Kwiatkowska, prezes Fundacji Gajusz, która opiekowała się chłopcem.
Ustalono, że do Buenos Aires, jako wolontariusze, z rodziną Napu polecą: dr Małgorzata Stolarska, onkolog dziecięcy z Centralnego Szpitala Klinicznego Uniwersytetu Medycznego w Łodzi i pielęgniarz z Gajusza, Grzegorz Poźniak.
Linie lotnicze British Airways zafundowały lot rodzinie chłopca i lekarce. Fundacja wzięła na siebie koszt podróży pielęgniarza.
- Ustalenia trwały miesiącami, lotnisko Heathrow, na którym mieli się przesiąść do samolotu lecącego bezpośrednio do Buenos Aires, było poinformowane o sytuacji - mówi Żawrocka-Kwiatkowska.
Niestety, gdy polska ekipa wylądowała w Londynie, problemy zaczęły się piętrzyć.
"Nie mieli noszy, dziecko trzeba było położyć na ziemi"
- Okazało się, że nie możemy wysiąść z samolotu, bo nie przygotowano noszy, na które można by położyć chłopca. Później kazano nam przejść do jakiegoś korytarza, mówiono, że czeka nas kontrola paszportowa i że będziemy mogli ruszać na drugi terminal. Ale tam utknęliśmy na 4-5 godzin. Samolot do Buenos Aires, którym mieliśmy lecieć, odleciał bez nas. W końcu dr Stolarska zadzwoniła na 112, bo nie mogliśmy się doczekać pomocy - relacjonuje Grzegorz Poźniak.
Przez cały ten czasu Napu leżał na podłodze, na ubraniach. Sytuacja z minuty na minutę stawała się coraz bardziej nerwowa. Mimo, że pielęgniarz miał przy sobie zapas jedzenia dla żywionego dojelitowo chłopca, powoli stawało się jasne, się porcje przeznaczone na podróż nie wystarczą.
"Potraktowani jak śmieci"
Polska ekipa nie dostała nawet wody do picia, w korytarzu, w którym czekali na jakąkolwiek reakcję pracowników lotniska, nie było toalety. - Czułem się jak w więzieniu, zostaliśmy potraktowani jak śmieci - mówi Poźniak.
Z relacji Polaków wynika, że dopiero po kilku interwencjach w pogotowiu ratunkowym w Londynie, na Heathrow przyjechała karetka pogotowia. Opiekunowie razem z Napu zostali przetransportowani do hotelu. Tam spędzili dobę.
Gdyby nie pomoc firmy produkującej żywienie dojelitowe, która dostarczyła specjalne produkty dla Napu, nie wiadomo, jak skończyłaby się cała historia.
Dopiero po 24 godzinach nastoletni pacjent, jego rodzice i medycy z Polski, wyruszyli w dalszą podróż.
Fundacja Gajusz deklaruje, że podejmie kroki prawne w tej sprawie. - Linie lotnicze są w porządku. Zasponsorowali ten lot, zrobili co trzeba. Zawiodło lotnisko - twierdzi Tisa Żawrocka-Kwiatkowska.
polsatnews.pl
Czytaj więcej
Komentarze